Człowiek, który jest podróżą

Nazywa się Śliwka. Marek Śliwka. A biega jak Forrest Gump - od oceanu do oceanu, od bieguna, przez pustynie, po Syberię. I ciągnie za sobą innych. Kiedy sam „na chwilę przystaje”, by „złapać refleksję”, organizuje podobnym fantastom samodzielne wyprawy.

Wieszcz wędrujący

Na chwilę, przy okazji deliberowania nad nieodpartą skłonnością człowieka do przemieszczania się i poznawania nowych stron, pochylamy się nad Wieszczem podróżnikiem. Jak sobie radził z organizowaniem wypraw prawie 200 lat temu, przy skromnych środkach finansowych i niezbyt rozwiniętych możliwościach technicznych? Mickiewicz uwielbiał podróżować, wielokrotnie dawał temu wyraz w swoim pisaniu (w nr 1. „Ulicy” przytoczyliśmy list do córki o marzeniach związanych z Rzymem). Pragnął się wyrwać „z ojczystej Litwy” i dotrzeć do „mitycznych krain i miast”, gdzie m.in. rodziła się kultura europejska. Można uznać, iż były to na ówczesne warunki wyprawy ekstremalne.

W swoich wędrówkach Wieszcz dotarł do Rzymu, Neapolu, Paryża, Berlina i Drezna. Ale był i w Żerkowie, i w Pyzdrach, i w Poznaniu (ślady rozsiał po całej Wielkopolsce). Przeprawił się przez nieujarzmioną i strzeżoną wtedy pilnie rzekę Prosnę w okolicach Komorza, by się dostać do powstania (i by zaraz wrócić). Wylądował na Krymie, chyba ze dwa razy. Zaliczył szwajcarskie Alpy. Żywota dokonał (w dość tajemniczych okolicznościach) podczas misji w Konstantynopolu (obecnie Stambuł), gdzie organizował legion żydowski do walki z Rosją. Przez cały czas bliskie było mu Wilno z okolicami i Petersburg. Zesłanie skierowało go aż do Odessy. Sporo tego, jak na dość krótkie życie (57 lat), kiedy podstawowymi pojazdami były bryczki, bałaguły, czy kolaski i „konie wierzchem” (kolej w wielu państwach dopiero raczkowała np. taka Szwajcaria w połowie XIX w. chwaliła się czterema kilometrami linii kolejowych).

Włóczęga ekstremalny

O sobie najczęściej mówi, że jest „zawodowym włóczęgą”. Ale Marek Śliwka jest też „królem”. Zdobył „koronę” - trofeum znajduje się w jego biurze/zamku na takim „udawanym” drugim piętrze w kamienicy przy Mickiewicza. Nie chwali się aż tak mocno swoimi zdobyczami, choć akurat „podbił” wszystko, co było do podbicia. A dodatkowo dokonał tego jako amator. Nie jakiś tam zawodowy pogromca. Zdobycie „korony maratońskiej”, tzw. Ekstremalnej Korony Świata, to rzeczywiście wyczyn godny pochylenia głów i uznania „wiary w nogi” i „w siłę woli”. Trzeba zaliczyć siedem trudnych biegów na siedmiu kontynentach – trasy wiodą przez bezkresną i zdradziecko powypiętrzaną biel Antarktydy, dalej przez zamarznięte jezioro Bajkał, przez towarzystwo wulkanów w Etiopii, po wyniszczające pustynie w Środkowej Australii i dla równowagi za koło polarne w Kanadzie, aż po bezdroża Patagonii i dzikie ostępy Europy.

Bieganie „na poważnie” rozpoczął krótko przed pięćdziesiątką, teraz jest krótko po sześćdziesiątce, dalej w świetnej formie. Deklaruje się jako przeciwnik sportu wyczynowego, niszczącego organizm, wymuszającego wyniki. W tym bieganiu liczy się radość uczestnictwa, odrzucenie stresu, przewietrzenie głowy i poczucie harmonii z otoczeniem, ujrzenie rzeczy prawdziwe cudownych. Oczywiście, kiedy „idzie w ekstremalność”, to wystawia organizm na próbę – w „syberyjskim piekle”, gdzie wszystko zamarza i człowiek kurczy się po wpływem zimna, w bólu i zmęczeniu. Choć przyznaje, że największa groźba dla biegacza to skwar i wysuszające słońce – odwodniony organizm jest nie do opanowania. Podchodząc do takiego wyczynu, trzeba znać swój organizm i zachować zdrowy rozsadek. Średnio przemierza 100 km tygodniowo - bieganie to filozofia życia i nie zawsze potrzeba towarzystwa.

Jeszcze jedna „potęga” zawładnęła Śliwką – to góry. Wydaje się, że za góry oddałby zamarznięty Bajkał, wulkany Etiopii i kilka pustyń Gobi. Chętnie wraca na przykład na trasę maratonu wokół masywu Uluru - świętej góry aborygenów (z niezwykłym krajobrazami i porami dania). Za najważniejsze wyzwanie, któremu zamierza sprostać, uznaje „piekielnie” trudny Mount Everest Maraton. Cieszy się „na wysyp” biegaczy, który w ostatnich latach się objawił. Tworzy się rodzaj elity, bo coś nobilitującego tkwi w przynależności do biegających grup.

Obecnie w biurze przy Mickiewicza promuje eskapady pod hasłem „Biegaj i zwiedzaj. Maraton na siedmiu kontynentach” – wyprawy dla biegaczy i zarazem ich sympatyków (trzeba przyznać, że w wypadków niektórych maratonów żądania organizatorów są duże i tzw. wpisowe sięga kilku tysięcy dolarów). Może uda się zorganizować „czterdzieści cztery podbiegania pod ulicę Mickiewicza” – to dopiero byłby maraton ekstremalny: z czytaniem na trasie „Ody do młodości”, gdzie dużo jest „o wylatywaniu nad poziomy”.

Wyprawy w nieznane

Jest „pozytywnie uparty i uporczywie konsekwentny”. „Pasja trzyma mnie przy życiu” – deklaruje. Życie toczy się od wyprawy do wyprawy. Bez znużenia. Był już wszędzie, oprócz Somalii, gdzie od dawna jest niebezpiecznie. Ale nie odpuści, dopóki nie zahaczy o tę krainę. Teraz myślami przebywa w komosie - co jest zrozumiale w wypadku ekstremalnego maratończyka, szukającego ciągle nowych wyzwań. Chwilowo bez brawury zapisał się do kolejki w ramach programu Virgin Galactic (lot kosmicznym promem turystycznym). Pozytywni fantaści tak mają, że ich korci: chcieliby poznać to, co mieści się poza granicami poznania.

Jego Logos Travel wysyła w miejsce niezwykle i oryginalne. Często sobie sympatycznie pokpiwa, kiedy się próbuje mu przypiąć i amatorom takich wypraw łatkę dziwaków. Bo niby, kto z własnej woli pcha się w środek dżungli amazońskiej, albo przed oblicze dyktatora Korei Północnej, albo do Konga, by ganiać za gorylami? Większość tych wypraw wydawałaby się dla orłów i wyrwidębów – mylne wyobrażenie: to „dla zakochanych w poznawaniu”. Na piękne szwajcarskie trasy też można się wypuścić, albo do Japonii, pokonywanej metrem. Zasadą są małe grupy, bo „lepiej widzą” i ”szybciej się przemieszczają”. Na topie obecnie są Chiny, Nowa Zelandia Australia, Kambodża. Warto dotknąć innych miejsc, zobaczyć, w co ludzie wierzą i co tworzą.

Sam lubi podglądać: mieszkańców, kulturę, obyczaje – dlatego jego programy są tak bardzo autorskie, każdą trasę testuje na sobie. Procentują też różne trwałe znajomości i przyjaźnie zawierane przez lata. W wolnej chwili wchodzi w filozofię, zgłębia „kult jednostki”, czy m.in. analizuje strzał z „Aurory” i jego konsekwencje, także dla swoich losów. Fascynuje go to, co stworzyła „ręka Opatrzności”, a nie przetworzyła ręka ludzka. W głowie porządkuje nadmiar pomysłów.

Podróżowanie uczy pokory wobec dorobku Dzieła Stworzenia - zaznacza. Trochę jest fascynujących miejsc na naszym globie i zjawisk, które wywołają w każdym, dotąd nigdy niewzruszonym, poruszenie (po takiej wyprawie można przeformatować osobistą dotychczasową filozofię życia, albo stworzyć jego „nowy fascynujący program”). Wobec własnych ułomności i cielesnych słabości każdy „twardziel” może się zweryfikować na wymagającej trasie: sprawdzi, jaki jest „miękki”, kiedy nagle świat zawiruje, w nogach „traci się władzę”, a umysł też przestaje rządzić.
Dużo nagród zebrał za swoje zdolności organizacyjne, choć oczywiście nie brakuje malkontentów – tak to jest w tej branży. Nie uniknie się tych, co wyrzekają. Wspomina, jak ostrzegał jednego z klientów, który chciał sprawić żonie przyjemność wyprawą egzotyczną, lecz nie zdawał sobie sprawy, że niewygody i pewien wysiłek, który trzeba włożyć w pokonywanie terenu, przyniosą odwrotny skutek. Co najbardziej teraz poleca? Zdecydowanie Indie: kraj kontrastów z paletą barw, kakofonią dźwięków, niezliczonych zapachów i mistycyzmu.

ZAMÓW NEWSLETTER