Po przyrodniczej uczcie krajoznawczej –zwiedzania prawie całej Kanady, nastał wreszcie dzień główny. Dzień Maratonu. Od rana popędziliśmy więc po odbiór pakietów startowych by w dalszej jego części , oddać się relaksacyjnej atmosferze jaka zwykle panuje na towarzyszącym maratonowi festiwalowi - Mayo Arts Festival. Taki festiwal to prawdziwa gratka dla koneserów lokalnej kultury , jest bowiem przy okazji możliwość podglądania miejscowej sztuki, rzemiosła ale nade wszystko słuchania folkowej muzyki. W tym muzyki country, która jak żadna inna powoduje u słuchaczy rytmiczne podrygiwanie co jest najlepszym sposobem na ostateczne rozluźnienie spiętych podróżąmięśni... Dzień maratonu to jeszcze dzień na wypoczynek. Najlepszym rozwiązaniem jest leżenie z nogami powyżej głowy i obserwacja koncertujących ciągle zespołów folkowych.To znakomity sposób na ostateczną odnowę ciała i ducha … Później już tylko prysznic dla pobudzenia krążenia, lekki posiłek i trucht na rozgrzewkę.
Start do tego maratonu jest prawie na koniec dnia . Słońce o tej porze jest jeszcze wysoko na niebie i pozostaje tam prawie do rana. O tej porze roku, w noc około świętojańską - słońce świeci prawie przez okrągłą dobę. Dzień się nie kończy a noc nie zaczyna... Jest to swoista nagroda dla mieszkańców Mayo za zimowe polarne ciemności i za mrozy dochodzące do -42°C.
Ale noce około świętojańskie są za to ciepłe i przyjemne. Olbrzymia ilość światła sprawia, że na synapsach nerwowych wytwarza się spora ilość serotoniny i to za jej przyczyną właśnie zawodnicy podczas biegu ale i podczas jego kończenia mają olbrzymie pokłady optymizmu graniczącego wręcz z euforią. I wszystko się na to składa. Niezwykłe wyluzowanie przy dźwiękach muzyki jak również dziewicza przyroda Yukonu, wśród której prowadzi maratońska trasa. A trasa prowadzi z centrum miasta na jego obrzeża a później wije się serpentynami, wiedzie tak zwanym srebrnym szlakiem. Dawną drogą poszukiwaczy srebra. Pośród lasów, śmiało przerzuconymi mostkami nad szemrzącymi strumykami, pełnymi dzikich łososi, na które czają się niedźwiedzie grizzly... W 2012 roku jednemu z zawodników zaszedł drogę brunatny miś. Zawodnik dosłownie „skamieniał" , grizzly zrobił to samo stojąc na dwóch łapach. Powiało autentyczną grozą. Na szczęście na całej trasie rozstawieni są wolontariusze, którzy sobie znanymi sposobami odciągnęli brunatnego stwora z powrotem do leśnej kniei...
A knieja tam , na północnym Yukanie, jest jedyna w swoim rodzaju, przypomina czasem syberyjską tajgę. To prawdziwy festiwal zieleni w niezliczonych odsłonach. Rosnące tutaj gatunki nie są niszczone przez szkodniki czy też wyziewy przemysłowe.
To bodajże najładniejszy obszar kuli ziemskiej pod kątem dzikiej, nieskażonej przyrody. To w jakimś sensie też obraz pochopnie utraconego raju - edenu, w którym stres wyparowuje
z człowieka z szybkością ponaddźwiękowego odrzutowca. Wygładzają się zmarszczki, cofają lęki i fobie, a wszyscy, którzy tu bardziej lubmniej pochopnie się znaleźli odczuwają nastrój błogostanu…..
Zaiste magiczne to miejsce. I niewątpliwie każdy kto zdobędzie się na trud przemierzenia wielkiej wody, przemierzenie następnie najpiękniejszych parków narodowych świata i dotrze w końcu tam wlaśnie - będzie w przyrodniczym siódmym niebie. Nie dziwota zatem, że praktycznie wszyscy zawodnicy tego maratonu i to od startu aż do mety mają zwykle uśmiech na twarzy i rozanielone lico. Być może, że powinien to być przyczynek do szerszych badań psychologiczno - socjologiczno – behawioralnych, jak otoczenie mimo niezwykłego, morderczego wręcz wysiłku potrafi ukształtować pozytywne nastawienie biegaczy . Jednocześnie olbrzymia ilość endorfin łagodzi lub zagłusza całkowicie wszelkie bóle i przykurcze. Na mecie maratonu nikt ciężko nie dyszy za to wszyscy promieniują wewnętrzną energią i życzliwością. To nic ze jak zwykle ciało ogania swoisty stan zapalny że w nogach mnóstwo mikro urazów… W tamtych okolicznościach przyrody nie odczuwa się żadnych dolegliwości po biegowych . Dobrze jednak jak ktoś z boku poda napój czy węglowodany dla ulżenia organizmowi , bo zawodnicy dosłownie zatracają się w błogostanie … Dobrze więc się stało ze jedna z naszych biegowych koleżanek , niejaka Agnieszka - biegająca lekarka z Wrocławia , otoczyła mnie matczyną wręcz opieką - pojąc i karmiąc aż do przesady … za co jestem jej dozgonnie wdzięczny- bo za miesiąc ruszam na pustynny maraton w sercu Australii . Liczy się więc każda minuta regeneracji .
Życzliwości nie zabrakło także ze strony mieszkańców miasteczka. Gospodynie już dzień wcześniej pieką zwykle ciasta, chleby wędzą łososie , kiełbasy z renifera, a wszystko to w darze wotywnym znoszą na maratońskie śniadanie, które zaczyna się już o północy . I trwa aż do rana. Bo tyle tych smakołyków i rarytasów, że trudno odejść od biesiadnego stołu. Jakoś tak około godziny drugiej nad ranem pojawili się muzykanci, zaczeły się skoczne rytmy i wtedy stał się cud mniemany. Panie prosiły panów, dzieciaki dziadków, miejscowi innostrańców... i zaczęła się zabawa do rana białego kiedy w końcu jak na zawołanie wszyscy utracili dech i siły i zalegli gdzie popadło na zasłużony odpoczynek….