Marek Śliwka, globtroter i właściciel biura podróży, znalazł sposób, by oszukać metrykę. Zalicza maratony. Biegł już po zamarzniętym Bajkale, w Etiopii i na Antarktydzie.

Był już powyżej 4700 metrów, zaczął czuć łomotanie serca i potężne mdłości. Tak go zamroczyło, że zapomniał nawet o piersiówce z glukozą, którą trzymał w kieszeni właśnie na tę okoliczność. Do szczytu Kilimandżaro miał jeszcze 1200 metrów. Usiadł na kamieniu, odpoczął, pamięć wróciła. Przypomniał sobie o piersiówce, ale też o tym, że nie jest już młodziakiem, zbliża się do pięćdziesiątki, kondycja szwankuje.

Po powrocie do Polski postanowił coś z tym zrobić. Zaczął biegać. Na początku miał problemy z systematycznością, poza tym trochę go to nudziło. Z tygodnia na tydzień robił jednak spore postępy. Po kilku miesiącach nie mógł już bez biegania wytrzymać. Ale kiedy pobiegł w pierwszym maratonie, okrutnie cierpiał: i w trakcie, i po jego zakończeniu. – Bolały mnie mięśnie, zęby, głowa. Nie byłem w stanie zapakować się do samochodu – wspomina. Przeleżał dobę w łóżku.

Ten pierwszy maraton przebiegł w ponad 4 godziny. Po kilku latach biegania zszedł do 3 godzin i 12 minut. Miał jasny cel: złamać trójkę, czyli pokonać przeszło 42 kilometry w mniej niż trzy godziny. Szykował się do maratonu w Berlinie, który ma płaską trasę i sprzyja biciu rekordów.

Z wypiekami na twarzy analizował tabele przeliczeniowe, z których wynikało, że ma szanse dobiec do mety dwie minuty przed magiczną granicą. Trenował ostro, biegał po 160 kilometrów tygodniowo, ignorował ostrzeżenia. W końcu lewe ścięgno Achillesa odmówiło posłuszeństwa. Lekarze zdiagnozowali stan zapalny, zalecili operację, jednak Marek Śliwka wolał leczyć się sam: masaże rano i wieczorem, rozciąganie oraz bicze wodne w solance. Po trzech miesiącach wrócił do treningów, ale był już innym biegaczem, spokorniał i otrzeźwiał. – Zrozumiałem, że bieganie tylko po to, by urwać kolejną minutę, nie ma sensu – mówi. Zapragnął biegać w odległych zakątkach świata i sprawdzić się w ekstremalnych warunkach.

W marcu zeszłego roku biegł maraton po zamarzniętym Bajkale. Aby przygotować się do niskich temperatur, przed wylotem przez dwa tygodnie spał na tarasie. W jego rodzinnym Poznaniu trwała jeszcze mroźna zima. – Sąsiedzi byli niezwykle rozbawieni. Dla nich było jednoznaczne, że żona spakowała mi walizki – wspomina Śliwka. Nie powiedział im prawdy, nie chciał zapeszać.

W dzień startu temperatura na Bajkale wynosiła minus 27 stopni. Hiszpański biegacz od razu dał za wygraną. Resztę przewieziono poduszkowcami na drugi brzeg jeziora i poinformowano, że na pierwszych kilometrach może pojawić się mroźny wiatr, który znacząco obniży temperaturę.

Ale skoro do 10. kilometra maratonu nie zawiało, to Marek Śliwka pomyślał, że pewnie już nie zawieje. Aby biec szybciej, pozbył się grubej bluzy. Szybko tego pożałował, gdy poczuł, że spływający po plecach pot zamienia się w lód. W połowie trasy dopadł go wiatr, przed którym miejscowi ostrzegali. Odczuwalna temperatura spadła do minus 37 stopni. Wokół oczu utworzyły się kule lodu. Oglądał Bajkał jak przez dziurki od klucza. – Biegłem na pograniczu hipotermii i zastanawiałem się, jakim trzeba być durniem, by zafundować sobie coś takiego? – wyznaje.

Na mecie nikt nie rozdawał medali. Pokazywano tylko, którędy najszybciej dostać się do hotelu. Kiedy wbiegł do pokoju, mało nie wyrwał kaloryfera ze ściany. – Zaczęło mną trząść, myślałem, że wyskoczę ze skóry – wspomina.

Ale kilka godzin później był już na kolacji połączonej z ogłoszeniem wyników. Okazało się, że jako najszybszy Polak dobiegł na metę w 4 godziny i 17 minut. Julia Zarycka, która przebiegła połowę trasy, była pod wrażeniem nie tylko jego wyniku. – Marek dobiegł do mety ledwo żywy, myślałam, że tego dnia już nigdzie się nie ruszy. Ale po kolacji zakrapianej rosyjską wódką była impreza. Marek, który podobno nigdy nie tańczy, szalał na parkiecie do trzeciej nad ranem – opowiada.

Po Bajkale przyszedł mu do głowy pomysł, by zaliczyć podobne biegi na każdym kontynencie. „Przecież nic gorszego mnie już nie spotka” – myślał. W sierpniu był już na starcie morderczego maratonu w Etiopii. Podłoże było fatalne – jedno wielkie rumowisko. Trasę wyznaczały tasiemki zawieszone co pół kilometra na gałęziach akacji. Kiedy wiatr silniej zawiał, po tasiemce nie było śladu. Śliwka pomylił drogę kilka razy.

Na trasie były dwa wulkany, szczyt większego znajdował się na wysokości ponad dwóch tysięcy metrów. – Biegliśmy pod górę po zaschniętej magmie. Ciemne skaliste podłoże podkręcało temperaturę, która dobijała do 43 stopni Celsjusza – opowiada. To były okolice 30. kilometra, biegł resztkami sił. Później było już z górki, ale pech chciał, że dwa kilometry przed metą wdepnął w gałąź z kolcem, który przebił podeszwę buta i wbił się w stopę. Nie powstrzymało go to jednak przed ukończeniem maratonu. Dobiegł na metę 11. spośród 273 zawodników.

– Marek to napalony na bieganie wariat. Trzeba go pilnować i hamować, żeby nie zrobił sobie krzywdy – mówi kolega, Michał Bartoszak. – Wybrał sobie sport, w którym by coś osiągnąć, trzeba umieć zacisnąć zęby. Marek ma już na koncie wiele osiągnięć, bo to człowiek, który potrafi cierpieć.

Znajomi pytają go czasem: „Marek, ale na cholerę tak się męczysz?”. Odpowiada, że to jego sposób, by oszukać metrykę (za miesiąc będzie świętował 60. urodziny). Niby jest coraz starszy, a jednak coraz sprawniejszy. Samopoczucie też ma lepsze niż kiedyś. – Bieganie pozwoliło mi uwolnić się od myślenia, że z roku na rok będzie już tylko gorzej – wyznaje.

Za największy sukces uznaje tegoroczny maraton na Antarktydzie. Aby dostać się na biały kontynent, poleciał najpierw do położonej na krańcu Ameryki Południowej Patagonii. Miał stamtąd podróżować dalej wraz z innymi uczestnikami z całego świat. Niestety, warunki pogodowe uniemożliwiały dalszy lot – wiało z prędkością 200 kilometrów na godzinę. Morale słabło, a nadzieja na spełnienie marzenia już prawie umarła, więc dzień przed powrotem uczestnicy wyprawy postanowili przebiec maraton wzdłuż Cieśniny Magellana.

Ostatniego dnia pobytu w Patagonii okazało się jednak, że pogoda się poprawiła, umożliwiając lot na Antarktydę. Śliwka zdecydował: przebiegnie maraton dzień po maratonie, ale bez większych oczekiwań, na luzie. Biegł i przyglądał się fokom i pingwinom. Pogoda zmieniała się błyskawicznie. Raz padał deszcz ze śniegiem, za chwilę pojawiało się słońce, później – zawierucha i rzęsisty deszcz.

Po 30. kilometrze wydarzyło się coś niezwykłego. – Poczułem się tak, jakby ktoś dolał mi wysokooktanowej benzyny. Wyprzedzałem kolejnych biegaczy, co jeszcze bardziej mnie motywowało – opowiada. Dobiegł na metę 2. spośród 140 zawodników. I do dziś nie potrafi wytłumaczyć, skąd wziął na to siły.

Kiedy opowiada znajomym o biegowych sukcesach, mówią: „Marek, szacun!”. Ale przypuszcza, że za plecami pukają się w czoło. W czerwcu przebiegł maraton za kołem polarnym w Kanadzie, w sierpniu biegł przez australijską pustynię. Kiedy pochwalił się na Facebooku, że zaliczył ekstremalne maratony na wszystkich kontynentach, znajomi nie wiedzieli, czy gratulować, czy współczuć. „Co dalej, Marku? Biegi tyłem? Na rękach?” – pytali kąśliwie.

Na razie Marek Śliwka zwalnia tempo. W sobotę pobiegnie na 10 kilometrów w Krynicy-Zdroju podczas PZU Festiwalu Biegowego. Później wygłosi prelekcję o turystyce biegowej. Będzie opowiadał i o Etiopii, i o Antarktydzie.

„Fot. Mariusz Forecki, Archiwum Marka Śliwki (2), Getty Images”

ZAMÓW NEWSLETTER