Pierwsze zachłyśnięcie urodą Nowej Gwinei przychodzi już w samolocie. Wystarczy wyjrzeć przez okno. Ciemnozielona, miejscami wręcz wyczerniona dżungla poprzecinana jest niesamowitą ilością większych i mniejszych rzek i rzeczek, powyginanych w niewiarygodne wzory, tworzących jakby fantazyjne wstęgi w morzu zieleni. Z wysokości kilku tysięcy metrów jawi się to jak nierealna fatamorgana, która zdaje się, że zniknie kiedy tylko samolot zejdzie niżej. Wrażenie ułudy potęgują jeszcze z wolna sunące chmury, które czasami tylko odsłaniają ów przedziwny widok. Podchodzimy do lądowania, wyostrzają się kontury rzek, widać już nawet całą paletę odcieni dżungli. A więc to nie przewidzenie. Lądujemy w Mount Hagen, w samym sercu Nowej Gwinei.
Przestroga
Zapomnijcie o wieczornych przechadzkach - ostrzega nas australijski inżynier stojący z nami w kolejce do odprawy paszportowej. Chyba wie, co mówi. Pracuje tu w pobliskiej kopalni złota. Pokazuje na otoczenie lotniska. Budynek zabezpieczony jest szczelnym kordonem policji z długą bronią. Tak, chyba trzeba się mieć na baczności.
Urzędnik sprawdza wizę, zamaszystym ruchem wbija stempel i możemy zanurzyć się w tutejszą rzeczywistość. U wyjścia spora grupa bosonogich dżentelmenów w postrzępionych koszulkach łypie na nas spode łba, chyba nie do końca przyjaźnie. Jedziemy w kierunku bazaru. Po drodze coraz więcej mężczyzn i kobiet stojących, siedzących lub kroczących wzdłuż drogi w sobie tylko znanym celu. Odnosi się wrażenie, że ci ludzie nie bardzo wiedzą dokąd idą i po co. Mount Hagen jest sporym jak na warunki Nowej Gwinei ośrodkiem miejskim. Napływają tu coraz to nowi przybysze z górskich wiosek i najdalszych prowincji. Ci nowi nie bardzo jednak potrafią urządzić się w zgoła odmiennych dla nich warunkach. Oderwani od korzeni tradycji, szybko zapominają o plemiennych prawidłach i prawach, nie przyswajając sobie w zamian żadnej innej moralności. Stąd też stanowią znaczny społeczny problem i olbrzymie zagrożenie sami dla siebie, ale nade wszystko dla białych pracowników kontraktowych, misjonarzy czy wreszcie zapuszczających się z rzadka w te strony obieżyświatów. Żują przy tym ciągle betel, który zabarwia ich ślinę i zęby na jaskrawą czerwień. Od czasu do czasu spluwają pod nogi ni to krwią ni to śliną zmieszaną z owym paskudztwem. Jeszcze przed wyjazdem z kraju, któryś z pracujących tu wcześniej misjonarzy przestrzegał nas, że tubylcy są jak dzieci. Niezwykle szybko, bowiem ulegają huśtawce nastrojów, przechodzą z łatwością ze stanu rozbawienia i euforii do stanu silnego wzburzenia i agresji.
Ale jest sposób na oswojenie tych niecywilizowanych potomków ludożerców. Nasz przewodnik radzi machać przyjaźnie do wszystkich napotkanych. Pomaga. Odwzajemniają się tym samym, wdzięcząc się często w bezzębnym uśmiechu lub też szczerząc czerwone od betelu zęby. A więc pierwsze lody przełamane.
Język bazaru i ulicy
Wkraczamy na przepełniony bazar. Próbujemy wyłowić pojedyncze słowa z języka, którym się posługują. Jest równie dla nas niezrozumiały jak chiński. Niekiedy jednak słychać angielsko brzmiące wyrazy. To pidgin, mieszanina angielskiego z miejscowymi dialektami. Jest to oficjalny język Papui-Nowej Gwinei, nauczany wszędzie tam, gdzie może dotrzeć nauczyciel czy misjonarz. W zapadłych wioskach lub też w niedostępnych obszarach w dorzeczu rzeki Sepik, nauczanie języka pidgin odbywa się przeważnie w szkółkach misyjnych. W tym to właśnie języku załatwia się wszystkie urzędowe sprawy, w tym też języku misjonarze celebrują msze święte dla nowo nawróconych, l choć nadal w powszechnym użyciu jest kilkadziesiąt narzeczy i języków plemiennych, pidgin już spełnił swoją rolę uniwersalnego środka porozumienia międzyplemiennego. Jest językiem urzędników, ale także coraz częściej językiem ulicy i bazaru. Tym językiem posługują się między sobą nasi przewodnicy, każdy z innego plemienia. Każdy z nich zna jednak parę innych narzeczy, jakże przydatnych w oddalonych od świata i ludzi wioskach. To niezwykle ważne, bo przy ogromnej nieufności do obcych, a do białych w szczególności, jakikolwiek kontakt z ludnością tubylczą byłby wręcz niemożliwy. Dzięki nim swobodnie możemy wkraczać do prawie każdej wioski w okolicy Mount Hagen.
Dymne chaty
Aby tam dotrzeć trzeba najpierw pokonać spore wzniesienia, następnie zejść oślizgłą ścieżką brnąc po kostki w glinie, opędzając się od chmar komarów i przeskakując z rozbiegu małe potoki, z których miejscowi wypłukują złoty piasek. Ale trud opłaca się. Gdzieś, za którymś zakrętem ścieżki z wysokich traw lub buszu wyłania się kilka chat, zwykle porozrzucanych bezładnie wzdłuż stoku. Przy chatach miniaturowe poletka, między domostwami baraszkują bose, pyzate dzieciaki. W środku chaty kobiety krzątają się przy palenisku usadowionym wprost na glinianej podłodze. Dym wypełnia całe wnętrze, czyniąc z pomieszczenia rodzaj wędzarni, aby w końcu ulotnić się przez trzcinowy dach. W tym klimacie ma to swoje dobre strony. Wnętrze jest przez to wolne od komarów, które są bodaj największą plagą Nowej Gwinei.
Sing-sing znaczy taniec
Wędrowcy ze świata zewnętrznego niezwykle rzadko zapuszczają się w te strony. Każde pojawienie się białych wywołuje zatem zrozumiałą sensację. Prawie natychmiast otoczeni jesteśmy przez gromadę dzieciaków. Śmielsze są dziewczynki, przeważnie kędzierzawe, wielkookie pannice w kusych spódniczkach, chętnie wyciągają ręce po cukierki. Podarunkom często towarzyszą salwy śmiechu co przyciąga również dorosłych. Oni także stają zaciekawieni, a nieraz zachęceni przez przewodnika i po ustaleniu ze starszyzną plemienną organizują spontaniczny sing-sing, czyli pokaz tańców. Przedtem jednak stroją się w pióra rajskiego ptaka, smarują ciało świńskim tłuszczem i malują twarz białą papką, na którą nanoszą czerwone i żółte cętki lub pasy. Kiedy pojawiają się przed nami z dzidami w rękach i ze straszliwym okrzykiem na ustach - cierpnie nam skóra. Oni zaś zaczynają wybijać taneczny rytm waląc piętami o gołą ziemię coraz szybciej, coraz mocniej wprawiając swe ciała w wibrację prowadzącą do transu. Wydaje się, że po 15 minutach występu są na tyle podekscytowani, iż nie pamiętają już prawdopodobnie, że mają widownię. Podrygują, wirują, wydają gardłowe okrzyki, krzyżują dzidy, potrząsają groźnie kamiennymi toporami. Pozostaje mieć tylko nadzieję, że nie zapomnieli się do końca...
Na wszelki wypadek nie czekamy na zakończenie występów, wycofujemy się na z góry upatrzone pozycje, do naszej bazy na strzeżonym terenie dwa kilometry od Mount Hagen.
Rajskie trele
Wczesnym rankiem budzą nas osobliwe trele. Z gęstwiny drzew dochodzi głos rajskiego ptaka. Ten rzadki i dziwaczny ptak tokuje zwykle nad ranem próbując w ten sposób przywołać samiczkę. Jest wyjątkowo konsekwentny w swoich zalotach. Milknie kiedy jego uwodzicielskie sztuczki zwabiają partnerkę. Jest wczesny świt. Nie słychać już rajskiego ptaka, ale zaczyna się następny koncert. Każde stworzenie na swój sposób próbuje zaznaczyć swoją obecność w gęstwinie. Im bliżej do wschodu słońca tym bardziej ów koncert nasila się, tężeje, zwielokrotnia się i potęguje. Aż w końcu ustaje. W śródgórskich dolinach podnoszą się z wolna mgły. Mieszkańcy górskich wiosek budzą się do życia. Widać jak przez słomiane strzechy przechodzi ciepły dym, snując się wzdłuż zabudowań i stoków aby na koniec zmieszać się z mgłą otaczającą wzgórza. Dym i mgły znikają kiedy słońce zaczyna wyraźnie oświetlać okolice, wydobywając z krajobrazu coraz to wyraźnięjsze i ostrzejsze kontury.
Uczta po papuasku
Pora aby wyruszyć na ceremonię mumu. Mumu nie odbywa się często. Jest przygotowywane na specjalne okazje. Najpierw do głębokiego dołu w ziemi wrzuca się rozżarzone do białości kamienie, na nie kładzie się warstwę specjalnie dobranych ziół, na to mięso świń, znowu kamienie, zioła, liście paproci pataty, dalej kamienie, zioła, kukurydzę, kamienie, zioła... Wszystko to przykryte zostaje grubą warstwą liści paproci i przez 3 godziny wędzi się w żarze kamieni. Kiedy stanie się miękkie, odkrywa się kolejne warstwy i wyjmuje specjały. Teraz tylko pozostaje rozłożyć jadło na specjalne talerze przygotowane z liści banana i zapraszamy na ucztę. Smakosze mogą podlać smakołyki sosem czyli wodą zmieszaną z tłuszczem i ziołami z dna dołu. Znakomite to danie, jak twierdzą znawcy - czyści organizm ludzki nie przerywając snu... Ale o tym mogliśmy przekonać się dopiero po kilku godzinach.
Lot w epokę neolitu
Mała awionetka pilotowana przez żylastego Australijczyka czeka na nas na lotnisku w Mount Hagen. Australijczyk obraca w palcach paciorki różańca. Widać religijny z niego człowiek... Ma nas przewieźć w najdziksze ostępy Nowej Gwinei w rejon Górnego Sepiku. Sepikjest największą rzeką Nowej Gwinei, nad którą przysiadły liczne wioski tubylców. Chcemy tam dotrzeć jak najszybciej, stąd pomysł na wynajęcie awionetki. Zanim jednak odlecimy pilot przerywa kolejną dziesiątkę różańca i zarządza ważenie wszystkiego i wszystkich: ludzi, bagażu, aparatów i podręcznych sakw. Sumuje potem zawzięcie, jeszcze raz liczy, w końcu daje znak: wsiadać. Gramolimy się niezdarnie do przedpotopowej maszyny, on zaś w tym czasie grzeje silnik. Kiedy tylko ostatni z nas zajmuje miejsce gwałtownie zdejmuje nogę z hamulca, dociska gaz do dechy i z potężnym wyciem silnika wynosi nas w powietrze. Pod nami pojawiają się najpierw przedmieścia Mount Hagen, później luźno stojące górskie chaty a później i to znika - zostaje tylko olbrzymi, bezkresny ocean zieleni, gdzieniegdzie tylko przetykany srebrną nitką jakiejś rzeki. Lecimy do krainy ludożerców nad rzeką Sepik. Ta wielka, tocząca olbrzymie masy wody, najeżona wirami rzeka pojawia się po około 2 godzinach chybotliwego lotu nad dżunglą. Pilot obniża lot, wypatruje trawiastego lądowiska, schodzi jeszcze niżej nad samą wodę, chwilę leci tak dotykając prawie jej lustra po czym skręca celując na rozległą trawiastą polanę i już za moment samolocik podskakuje na wyboistej darni. Bijemy siarczyste brawa zerkając z ukosa po okolicy. Nie jest całkowicie bezludna. Pojawili się nawet jacyś mężczyźni, w tym jeden z taczką na nasze bagaże. Ochoczo opuszczamy rozklekotany powietrzny wehikuł, aby natychmiast odczuć tchnienie wnętrza Nowej Gwinei.
Zielone piekło
Temperatura ok. 42 stopni C, wilgotność prawie 100%. Żadnych gwałtownych ruchów - radzi nam bosonogi oberwaniec z rozczochraną czupryną. Organizm szybko może się odwodnić, osłabić. O lekarzu czy szpitalu nikt tu nawet nie słyszał. Tysiące owadów gryzących, ssących, kłujących, miliony bakterii i nieprzebrane chmary malarycznych komarów to dostateczny powód aby zachować należną czujność. Kwaterujemy się nad samym brzegiem rzeki w prymitywnej bazie. Upał wzmaga się. Odnosi się wrażenie ciągłego przebywania w saunie. Każde nabranie powietrza w płuca jeszcze bardziej rozgrzewa organizm. Oddychanie staje się przez to swoistą torturą. Liczymy na szybką aklimatyzację.
Nad wielką rzeką
Podpływają wydrążone z jednego pnia drzewa łodzie. Lądujemy się. Miejscowi przewodnicy wiozą nas-do wiosek na prawym brzegu Sepiku. Na rzece robi się cokolwiek chłodniej ale za to zaczynają dokuczać komary. Nie pomagają żadne płyny przeciw tym koszmarnym owadom. Po prostu wszystko spływa wraz z potem.
A z tutejszymi komarami żartów nie ma. Ich ukąszenie może spowodować malarię, w tym także najgorszy jej rodzaj - malarię mózgową. Podobno zawsze pozostawia to trwały ślad na umyśle. Brzęczenie pikujących bestii staje się nie do zniesienia. Nie bacząc na lejący się pot zakładamy pospiesznie długie spodnie, flanelowe koszule, czapki. Zostaje odsłonięta twarz ale na to też jest sposób:miotełka z przybrzeżnej trzciny. Zawzięcie walcząc z moskitami dopływamy wreszcie do wioski. Taka ilość obcych na rzece wzbudza zaciekawienie. Na brzegu wita nas wódz z wioskową starszyzną. Wymieniamy spojrzenia i uściski dłoni. Dla dzieciaków cukierki, dla kobiet lustereczka, koraliki. Podoba się. Wódz prowadzi nas do Domu Duchów. Pokazuje zmumifikowane szczątki swych przodków. Ktoś z wioski z małpią zręcznością wspina się na palmę kokosową. W dół lecą na wpół dojrzałe orzechy. Jeden zręczny ruch maczetą i można rozkoszować się chłodnym, słodkawym płynem dającym natychmiastowy przypływ energii. Cały czas podąża za nami podekscytowana ciżba, przeważnie dzieciaki ale są i kobiety i starsi. Spod kędzierzawych czupryn błyskają w naszym kierunku białka oczu wyraźnie kontrastujące z ich, ciemną jak u Afrykańczyków, skórą. Mają też afrykańskie rysy twarzy: grube, mięsiste, wydatne usta, zaokrąglone twarze a u dzieci przeważnie wydęte brzuszki. Są nieufni ale i onieśmieleni. Trzymają w rękach jakieś przedmioty-złowrogo wyglądające maski, niektórzy zaś kamienne topory. Wierzymy, chcemy wierzyć, że chcą nam te topory darować lub sprzedać... Pod grubą warstwą odzieży pot zaczyna spływać znacznie mocniej, prawie ciurkiem. Czuć wyraźnie jak całe ubranie przykleja się do ciała. Chmary komarów atakują coraz bardziej zajadle. Nie wszystkim chce się z nimi jeszcze walczyć. Pozostaje więc nadzieja, że środki antymalaryczne będą skuteczne. Część mieszkańców wioski oswoiła się już z naszą obecnością. Niektórzy powrócili do swych zwykłych zajęć. Na samym brzegu rzeki trzech kędzierzawych chłopaków wyrabia dłubankę. Posługują się kamiennymi toporami. W opinii miejscowych jest to znacznie lepsze narzędzie niż stalowa siekiera. Podobno niedawno zorganizowano zawody w ścinaniu drzewa palmy kokosowej. Wygrała ekipa posługująca się narzędziami z kamienia...
Misja cywilizacyjna
Wioska jest regularnie odwiedzana przez misjonarza. Jest nawet mały kościółek ale w opinii wielu bardzo często po mszy świeżo nawróceni chrześcijanie gromadzą się w Domu Duchów, uprawiają praktyki animistyczne, odtwarzają i naśladują rytuały praojców. Misjonarze starają się tego nie zauważać. Są cierpliwi w zabiegach o dusze i umysły swoich wiernych. Wiele zabiegów kosztuje wytłumaczenie niedawnym ludożercom co znaczy spożywać ciało i krew pod postacią chleba i wina. l choć ludożerstwa na Papui-Nowej Gwinei podobno już nie ma to jednak nadal zdarzają się przypadki zabójstw z elementami kanibalizmu w celach rytualnych.
Droga przez mękę
Ciężarówka z napędem na cztery koła od godziny trzęsie nas na wyboistym, błotnistym trakcie. Czasami dziury w drodze są tak wielkie, że samochód zapada się prawie po same osie, rozbryzgując na kilka metrów olbrzymie kałuże wody. Podrzuca wtedy pasażerami do góry, a kiedy opadają na twardą ławkę czują wyraźnie i bez cienia wątpliwości gdzie znajduje się kość ogonowa... Przemierzamy równinny krajobraz porośnięty wysokimi trawami, przejeżdżamy w bród wartkie potoki, wjeżdżamy wreszcie na gliniasty, rozmokły teren porośnięty tropikalnym lasem. Przejazd znad Sepiku do nadmorskiej miejscowości Wewak trwa cały dzień po karkołomnej, wyboistej drodze. Ale przenosi człowieka na powrót do cywilizacji. W ciągu jednego dnia, pokonując stosunkowo niedużą odległość, następuje jak gdyby przeniesienie w czasie. Z epoki kamiennych siekier, dziwacznych obrzędów, niczym nie skażonej przyrody przenosimy się na powrót do cywilizacji ze wszystkimi jej wadami. Na Papui-Nowej Gwinei zaginiony świat istnieje na wyciągnięcie ręki.