Pagan  powitał nas rzęsiście oświetlonym kompleksem świątynnym Shwe-zigon. Mimo późnej pory biegniemy oglądać tę niezwykłą budowlę. Idąc z hotelu mijamy mroczne, bardzo słabo oświetlone ulice, gdzie trzeba wystrzegać się rowerów jadących bez świateł. Wzdłuż głównej ulicy skupiły się restauracje i restauracyjki na wolnym powietrzu, sklepy i kramy z pamiątkami. Przez korony ogromnych drzew patrzę na niebo, które jest dzisiaj zupełnie ciemne, bez śladu księżyca. Gałązek nie porusza najmniejsze tchnienie wiatru. Otacza mnie ciepła ciemność, która nie jest jednak męczącym upałem , ale czymś na kształt miękkiego szala, w który otulona czuję się znakomicie. Ani śladu całodziennego zmęczenia.   

Shwe-zigon stanowi , jak informują przewodniki, stale rozbudowujący się i zdobiony kompleks świątynny  począwszy od okresu wczesnego Pagnu  aż po dzień dzisiejszy.             U progu świątyni zdejmuję pantofle i trzymam je w ręku. Pod bosymi stopami czuję przyjemny chłód kamiennej posadzki . Elektryczne światła  odsłaniają różne fragmenty świątyni, wydobywając z cienia lekko spadziste dachy z podwiniętymi brzegami, wznoszące się tarasowo jeden nad drugim w wysoką piramidę  , kolumny pokryte delikatną koronką płaskorzeźb, podcienia, w których bogate ornamenty sprawiają wrażenie falujących roślin i ogromny, dzwonowaty kształt centralnej stupy, w której zasiada Budda.                                                     

Budowla jest prawie cała złota od podnóża do szczytu. Czasem pojawia się zgaszona zieleń lub czerwień i trochę  bieli. Mijam wielkiego, złotego lwa i oglądam aleję białych  postumentów , na których ustawiono przedziwne złote drzewka zbudowane ze złotych liści i złotych kwiatów. Czuję się skąpana w złocie, które wylewa się ze wszystkich zakątków świątyni razem ze snopami światła z odpowiednio ustawionych reflektorów. Budowla sprawia wrażenie jakby na jej stworzenie zużyto wszystkie bogactwa kraju, ale nie mogę tak myśleć, bo widziałam już największą i najbogatszą stupę świata – Shwe-dagon w Rangunie. Oszołomiona złotem rzucam jeszcze okiem na bogactwo kramów z pamiątkami, które wabią turystę wychodzącego ze świątyni. Oferują tu piękne rzeźby , płaskorzeźby, wyroby z laki i inne cuda . Przyjdę tu jeszcze jutro, a teraz spać, spać... PAGAN – XI wieczna stolica Birmy Raniutko autokar wiezie nas do starego Paganu. To właśnie dlatego przelecieliśmy tysiące kilometrów nad Europą i Azją , przejechaliśmy setki kilometrów pociągiem  i przepłynęli rzeką  Irawadi , aby zobaczyć ten cud świata, o którym czasem tylko znaleźć można wzmianki we wspomnieniach podróżników, rzadko odwiedzających ten zakątek świata. Widok, który mam szczęście podziwiać, jest tak niezwykły , tak fascynujący i nieznany dla Europejczyka,  że wątpię , czy uda mi się  choć w części opisać tę jego niezwykłość. Wiem, że mój aparat fotograficzny też nie jest w stanie objąć w pełni tego, co widzę.Przede mną zielona, pokryta kępami palm dolina rzeki Irawadi. Na horyzoncie rysuje się granatowo łańcuch górski. Między górami a doliną połyskuje srebrna w oddali smuga rzeki. W zielonej dolinie , na powierzchni wielu kilometrów kwadratowych widać setki, a może tysiące różnej wielkości budowli, z których najwyższa osiąga  podobno 60 m wysokości. Są to świątynie, stupy i zespoły klasztorne zbudowane tu między IX a XIII wiekiem, wiele za panowania króla Anawrahta , kiedy podobno Pagan był prawdziwą metropolią. W porannym, niskim słońcu i lekkiej mgiełce budowle wyglądają tajemniczo. W zakamarkach tarasów, podcieni i wnęk kryją się  cienie. Budowle utrzymane są w  innym stylu niż oglądany wieczorem Shwe-zigon. Złota jest niewiele, ściany mają kolor czerwonawy, szary lub czasem biały. Zwykle na  kwadratowej, szerokiej  podstawie wznoszą się kolejno coraz mniejsze tarasy, bogate w  schody, balustrady , obeliski, różne pękate wieżyczki. Całość wieńczy okazała kopuła w kształcie dzwonu. Trzęsienia ziemi obróciły wiele z tych budowli  w ruiny.  Idąc za przewodnikiem zwiedzam po kolei te świątynie, które zachowały się w dobrym stanie. Zupełnie nie sposób zapamiętać ich nazwy, a nawet nie umiem tych nazw wymówić. Staram się zapisać coś w notatniku, ale niestety to niepojęte nagromadzenie samogłosek powoduje, że czuję się pokonana. A to jedna z nazw świątyni „odgapiona” z przewodnika:  Myinkaba-kubyauk-gyi  . Spróbujcie to przeczytać!.  Z nieba leje się już roztopione złoto i bez parasolki byłoby mi trudno wytrzymać ten upał. Na szczęście wewnątrz świątyń panuje chłodnawy półmrok. Oto świątynia stojącego Buddy, bardzo okazała, ze złota kopułą. Zdaje się, że nazywa się , o dziwo,  dosyć prosto - Ananda.  Cztery, ogromnych rozmiarów,  wyprostowane posagi świętego filozofa patrzą w zamyśleniu, z tajemniczym uśmiechem ku czterem stronom świata. Dalej świątynia czarnego Buddy. Wszędzie palą się kadzidełka, stoją zasuszone rośliny lub świeże kwiaty lotosu. Czarny Budda tonie w mroku. A teraz dla odmiany coś zupełnie jasnego. Wchodzę do świątyni leżącego Buddy. Zamyślony, o rozlanych rysach i uczernionych brwiach,  leżący w niedbałej pozie posąg zajmuje całe, jasno wymalowane  wnętrze budowli rozpychając się na sufit i ściany , co stwarza wrażenie że mury zaraz rozpadną się pod naporem obfitego ciała. Klęczący na podłodze mnich zajmuje tyle miejsca, co jeden palec Buddy. Ściany tej świątyni są gładkie, pozbawione ornamentyki i fresków.Najpiękniejsze wydają mi się jednak świątynie  zbudowane z czerwonej cegły. Dla Europejczyka, przyzwyczajonego do czerwonego, surowego gotyku ta czerwoność najbardziej kojarzy się  z odległymi wiekami. Ogromne bogactwo różnego rodzaju ornamentów, płaskorzeźb i malowideł stwarza niezwykły nastrój we wnętrzach tych budowli .W jednej ze świątyń zachowały się wyraźne wpływy hinduizmu. Posągi  Wisznu, Sziwy i Brahmy stoją prezentując wydłubane , kamienne brzuchy. W ten sposób wyznawcy religii buddyjskiej pozbawili mocy obce bóstwa.            

Wchodzę na niewielki, przyklasztorny dziedziniec. W rogu dziedzińca stoi niska , czerwonawo-zielona  pagoda. Amarantowe kwiaty bougenvilli okrywają prawie  całkowicie jej spadzisty  dach. Bardzo to malownicze - muszę koniecznie zrobić zdjęcie.  Teraz rozglądam się  uważnie po dziedzińcu i widzę szereg zawieszonych nisko dzwonów, z których można wydobyć dźwięk uderzając w nie drewnianym klocem. To pewnie  wezwanie do modlitwy. Nie wiem, czy jest to odpowiednia pora, ale nie mogę oprzeć się pokusie i z całej siły uderzam klocem w najbliższy dzwon. Rozlega się głęboki , piękny dźwięk. Myślę, że będzie mi to darowane, bo przyzwyczajono się tu już chyba do różnych wybryków turystów.            

Teraz czeka mnie obiad i zasłużony odpoczynek. Restauracja położona jest w pięknym ogrodzie z bliskim widokiem na Irawadi . Zasiadam pod cienistym dachem w towarzystwie innych uczestników naszej wyprawy i rozkoszuję się świeżym wiatrem przychodzącym znad rzeki. Wokół otacza nas wspaniała , bogata roślinność. Pióropusze różnolistnych palm splatają się z drzewami iglastymi. Z parasolowatych  drzew akacjowych zwieszają się pęki żółtych kwiatów. Słodko pachną plumerie. Zachwyca mnie też wiele pięknych roślin, których nazw nie znam.           

Zwiedzamy teraz wytwórnię wyrobów z laki. Rozmaite dzbany, patery, tace, talerze , ozdoby. Króluje kolor czarny ze złoceniami, są też  różne brązy, zielenie, bordo. Wyroby podobają mi się i są niedrogie. Kupuję sobie tacę i bransoletkę. Dowiedziałam się, że za najcenniejsze uważa się te wyroby, które mają osnowę  plecioną z trawy lub końskiego włosia. Wtedy laka jest elastyczna, odporna na złamanie.           

Po obiedzie wchodzimy jeszcze do kilku świątyń, ale  myślą wybiegam już ku przygodzie, która czeka mnie wieczorem na świętej górze, zamieszkałej przez wszechobecne birmańskie duchy –Natsy.

 Aby wybrać się z Nami na wyprawę:

Birma kliknij tutaj

Birma-Laos kliknij tutaj

Birma-Kambodża-Wietnam-Laos kliknij tutaj

ZAMÓW NEWSLETTER