Nad Ushuaią, miastem końca świata na południowym skraju Ziemi Ognistej, zapada atramentowy zmierzch.Statek drgnął i zaczął powoli odbijać od nabrzeża. Od tej pory przez najbliższe dwa tygodnie ten stary lodołamacz o nieprawdopodobnej, bo prawie czterocentymetrowej grubości blachach miał być moim domem.

"Polar Star" został zbudowany w 1969 roku na potrzeby szwedzkiej marynarki wojennej do kruszenia bałtyckiego lodu. Przed pięcioma laty przebudowano go i przystosowano do wypraw antarktycznych. Oprócz załogi, w której jest dwóch Polaków na stanowiskach podoficerskich, trzon wyprawy stanowi doświadczona grupa ekspedycyjna: angielscy, amerykańscy, australijscy i norwescy polarnicy, glacjologowie, ornitolodzy. To oni będą wytyczać trasę ekspedycji, prowadzić wykłady, decydować o miejscach lądowań na archipelagu i Półwyspie Antarktycznym. Nie mogą się nadziwić, że biedna Polska ma swoją stację antarktyczną, a trzech Polaków (na statku jest ze mną jeszcze dwóch kolegów) stać na kosztowny rejs na koniec świata.

Płyniemy powoli, najpierw przez Kanał Beagle'a, aby po kilku godzinach wpłynąć na najbardziej burzliwe wody świata - Cieśninę Drake'a. Z prawej strony mijamy przylądek Horn - piekło żeglarzy. Morze zaskakuje nas: przypomina trochę Śniardwy w mglisty poranek. Jest jednak ziarno prawdy w stwierdzeniu, że czasami pasaż Drake'a zmienia się w jezioro Drake'a. Niestety, jak się mogłem o tym przekonać w drodze powrotnej, tylko czasami. Po dwóch dobach rejsu przed dziobem majaczą ponure skaliste wybrzeża Szetlandów Południowych. Na jednej z wysp - Króla Jerzego - znajduje się Polska Stacja Antarktyczna im. Henryka Arctowskiego.
Statek rzuca kotwicę daleko od brzegu, ale nawet z tej odległości widoczny jest górujący nad zatoką krzyż na mogile zmarłego tu 17 stycznia 1979 roku wybitnego fotografika - Włodzimierza Puchalskiego. Stoi w miejscu, w którym podczas filmowania kolonii pingwinów Polaka powalił atak serca. Okolica jest posępna, a smutek jest potęgowany przez porywisty wiatr i oblepiającą wszystko mgłę. Docieramy do stacji, gdzie jesteśmy gościnnie podejmowani przez jej personel. Port Locroy - Brytyjskie Terytorium Antarktyczne. Pod tą imperialną nazwą kryją się dwa domki, ośmiu polarników oraz hektary pingwiniego guana.

Po krótkim pobycie na Szetlandach Południowych ruszamy do odległego o około 100 km Półwyspu Antarktycznego. Godziny mijają powoli. Wreszcie: maszyny stop! Wsiadamy do zodiaków, motorowych pontonów wymyślonych przez Cousteau, i jazda na brzeg! Jesteśmy na pierwszej prawdziwie antarktycznej wysepce. W miarę zbliżania się do niej w nozdrza wdziera się nieznośny fetor. To pingwinie guano. Z brzegu dobiega nieustanny jazgot komitetu powitalnego złożonego z przedstawicieli wielu gatunków producentów wspomnianego nawozu. Czegóż tu nie ma! Są poznane już przez nas wcześniej pingwiny Adeli (nazwane tak na cześć żony przez Dumonta d'Urville'a, odkrywcę Ziemi Adeli), są pingwiny antarktyczne (chinstrapy) z białymi cieniami wokół oczu podkreślonymi czarną konturówką, białobrewe (gentoo) z pomarańczowymi dziobami i nawet jeden złotoczuby (macaroni) ze śmieszną peruczką na czarnym łebku. Niestety nie udało nam się zobaczyć ani pingwina cesarskiego, ani królewskiego. Bezlitosna natura i nieludzko wysokie koszty wyprawy skutecznie bronią dostępu do tego pięknego miejsca.
Następnego dnia statek zmierza ku znanemu z urody Kanałowi Lemaire'a. Wyobraźnia przywołuje wspomnienia z młodzieńczych lektur, bo płyniemy trasą, którą 106 lat wcześniej przebył "Belgiką" Henryk Arctowski. Pogoda się psuje. Mijają kolejne dni rejsu. Wokół nas przerażająca pustka i świadomość zupełnego osamotnienia. W promieniu tysięcy kilometrów nie ma nikogo oprócz nas. Antarktyda nie ma bowiem ani tubylców, ani sąsiadów. Jej jedyni mieszkańcy to pracownicy stacji polarnych. Antarktyda to świat wiecznego lodu o nieprawdopodobnych odcieniach bieli, zieleni i błękitu. Lodu wszechobecnego na lądzie i morzu w postaci paku gęstniejącego wokół burt statku bądź gór zrodzonych z lodowych pancerzy pokrywających krańce kontynentu.

Początkowo tylko jedna szósta takiej wędrownej góry wystaje ponad powierzchnię wody, reszta tonie w głębinach. Z upływem czasu zmienia kształty pod wpływem działania fal, słońca i wiatru. Szczupleje, obraca się zrazu wpół, aż wreszcie wywraca, odsłaniając stare, zmurszałe dno. To jednak nic w porównaniu z rzeźbą i kolorytem części nadwodnej. Są pałacowe komnaty i tajemnicze groty, bramy triumfalne i obeliski, kolumny i łuki. Wszystko trwa aż do chwili, gdy taki zgrzybiały staruszek z hukiem zapada się w głąb. Na jego miejsce napływa już kolejne cudo matki natury.Pływając pontonami pośród lodowych kolosów, ryzykujemy życie. Nikt nie potrafi przewidzieć, kiedy i z której góry osunie się nagle fragment ściany. I wcale nie musi uderzyć bezpośrednio w ponton. Wystarczy, że drobny ułamek przebije gumową burtę albo wpadnie do morza i wywoła ogromną falę. Wynik zawsze będzie podobny - wszyscy wylądujemy w lodowatej wodzie. Zanim nadpłynie na ratunek zaalarmowany przez radio zodiak, majaczący gdzieś na widnokręgu, upłynie co najmniej kwadrans.
Tak długiego okresu wychłodzenia zszokowany organizm nie jest w stanie wytrzymać. Wyłączamy zatem wyobraźnię i nie zważając na niebezpieczeństwo, zawzięcie fotografujemy. Atrakcyjność ujęć zwiększają stada ptaków nadlatujące od Półwyspu Antarktycznego. To petrele i skuły - złodziejaszki i padlinożercy. Widziałem już, z jaką zajadłością rozszarpywały ciało martwej foki. Unurzane we krwi walczyły pomiędzy sobą o najbardziej smakowite kęsy. Większość ptaków budzi moją sympatię, jednak nie te. Wręcz boję się ich. Bywało, że gdy wspinałem się na skały usiane ich gniazdami, atakowały gromadnie, pikując wprost na moją głowę. I tylko sprawności nóg zawdzięczam całość oblicza.Lampard morski Antarktyda

Po tygodniu rejsu, podpatrując foki Rossa, Weddela, krabojady i lamparty morskie, przekraczamy koło podbiegunowe, a kilkanaście godzin później docieramy do wysepki Guillet, vis-á-vis potężnej Wyspy Adelajdy. Osiągnęliśmy szerokość 67°10", czyli najdalszy punkt geograficzny naszej wyprawy. Kapitan Asbjoern Endressen podejmuje decyzję o powrocie. Zawijamy jednak jeszcze na sesję zdjęciową do zjawiskowo pięknej zatoki Paradise. Właśnie za lodowym horyzontem zachodzi słońce, barwiąc śnieg na różowo. Tam zaś, gdzie są cienie - staje się niebieski, wręcz fioletowy.Tysiące pingwinów zbijają się w gromadę. Bryły lodu w zatoce lśnią w pozłocie, z delikatną, malachitową osłoną. Wiatr ustaje. Kolor nieba przechodzi w ciemny granat. Można tak stać godzinami i chłonąć ten urzekający pejzaż niepodobny do żadnego innego na kuli ziemskiej.
Stoimy w milczeniu, każdy zatopiony we własnej samotności wśród wyniosłych i jakby zadumanych gór lodowych. Ciszę przerywa jedynie sykliwy oddech waleni, których stado wypłynęło na wieczorny żer. Wracamy na statek, gdzie czeka już pożegnalna kolacja. Nie ma jak na Antarktydzie.Pingwiny

W nocy przeciskamy się ponownie przez Szetlandy i wtedy statek zaczyna tańczyć. Ciężko przewala się z burty na burtę. Przechyły boczne dochodzą do 30 stopni. Dziób to wznosi się na szczyty fal, to zapada w głębię. Wiatr przechodzi w wicher. Na wiatromierzu wskazówka przekracza 100 km/h. W kajucie wypadają szuflady z prowadnic. Nie sposób utrzymać równowagę. W nocy jest "ósemka" w skali Beauforta, rankiem dnia następnego mamy już pełną "dziesiątkę". Ocean ogarnia szaleństwo. Ogromne fale napływają ze wszystkich stron, miotając statkiem w pionie i na boki. Huk wiatru - psychicznie nie do zniesienia - przechodzi w wycie. Zaledwie kilka osób usiłuje wpełznąć na posiłek do jadalni. Niepotrzebnie. Przechyły zrzucają wszystko ze stołu na podłogę. Po chwili my też leżymy wśród wstążek makaronu, sałatki z ananasa i zatoczek rozlanej kawy. I tak przez 36 godzin!

Wreszcie na horyzoncie ląd. Ten widok mnie wycisza, ale jednocześnie napawa smutkiem. Mapa mi się skończyła! Zobaczyłem wszystkie kontynenty. To dobrze, że ten najpiękniejszy zostawiłem sobie na koniec. Wiem, że na Antarktydę już nigdy nie powrócę. To potęguje nastrój przygnębienia, bo już zaczynam za nią tęsknić.Dopiero teraz rozumiem, dlaczego za tym okrutnym, zimnym, niedostępnym i smutnym lądem ustawicznie tęsknili: Bellingshausen, Weddell, Bransfield, Palmer, Ross, Scott, Amundsen, Shackleton. I ustawicznie tam wracali. Niektórzy z nich - pozostali na zawsze.

Jeżeli chcielibyście zobaczyć na własne oczy Rajską zatokę i podziwiać widoki tysiąca pingwinów kliknij tutaj !

ZAMÓW NEWSLETTER