Na ekstremalnej wyprawie przewodnik nie raz, nie dwa miesza z błotem ważnego prezesa. A on mu za to płaci.
Marek Śliwka, podróżnik i szef agencji organizującej dalekie wyprawy, widział już turystów wymiotujących ze zmęczenia i płaczących ze strachu. Nawet pod nim ugięły się nogi, gdy podczas podróży po południowych Chinach kelner w restauracji chwycił węża nazywanego pięć kroków. Dlaczego akurat pięć? Bo tylko tyle może zrobić ukąszony przez niego człowiek. I są to ostatnie chwile w jego życiu. Na czole kelnera pojawił się zimny pot, drżącymi rękoma wyrwał wężowi zęby, a po minucie - już z uśmiechem - wycisnął z niego krew i jeszcze ciepłą podał klientowi jako przystawkę do zupy wężowej.
- Jedni wymiękają na szlaku, inni przy stole. Nie ma mowy, by z dobrze zorganizowanej wyprawy ktoś wrócił bez emocji i wspomnień - mówi Marek Śliwka.
W Polsce działa już kilka agencji organizujących dalekie, ekstremalne wyprawy: Opal Travel i Nil-Pol Tbur z Warszawy, Africa Linę z Krakowa, Logos Travel Marek Śliwka z Poznania czy Explorer z Katowic.
Turyści wyruszają też na ekspedycje organizowane przez znanych podróżników. Beata Pawlikowska zabiera do Ameryki Południowej, Krzysztof Wielicki w Himalaje, a Marek Kamiński i Wojciech Moskal na Syberię, Grenlandię i biegun północny. Takie podróże nigdy nie wyprą z rynku tradycyjnych ofert turystycznych, ale w ostatnich latach stają się coraz popularniejsze
- Przeważnie wyruszają z nami ludzie dobrze sytuowani - mówi Marek Śliwka. Beata Pawlikowska na jedną ze swych wypraw do dżungli zabrała dentystę, szefową międzynarodowej firmy, właściciela hurtowni obuwia, stylistkę, agenta nieruchomości, dziennikarza i biznesmena.
Podczas dalekich eskapad podziwianie atrakcji turystycznych często jest kwestią drugorzędną. Ważniejsze jest obcowanie z innym światem, bezpośredni kontakt z mieszkańcami odległych miejsc globu, szukanie sensu życia tam, gdzie czas zatrzymał się przed setkami lat. I odnajdywanie siebie w wielkim i dziwnym świecie.
Gdy turyści wysiadają z samolotu, nie ma podziału na bardziej lub mniej zamożnych ani nawet na młodych i starych. Kiedy grupa, która chce dotrzeć do wioski ludożerców, przedziera się przez dżunglę w Papui Nowej Gwinei, węże i malaryczne komary czają się na wszystkich. Temperatura jak w saunie też nikogo nie oszczędza. W Kamerunie u Pigmejów dania z białych larw na każdym uczestniku robią równie mocne wrażenie. Kiedy wyprawy docierają na zbocza wulkanu Kilimandżaro w Afryce, choroba wysokogórska i wymioty stają się czymś normalnym. W południowej Etiopii polscy turyści godzą się na spędzenie kilku dni w kurzu. Śpią w namiotach, przekraczają w bród rwące rzeki, załatwiają się gdzie popadnie.
- To jest prawdziwa podróż, a nie udawanie. Tu nie można zamówić schłodzonego szampana do pokoju ani wejść pod prysznic - zachwyca się Śliwka. Hanna Jeske na co dzień importuje meble z Włoch. Ale gdy tylko może, wyrusza do Kamerunu lub Gabonu, gdzie godzi się na trzydniowy marsz przez dżunglę tylko po to, by zobaczyć zapomnianą przez świat wioskę. Jej mieszkańcy dziwią się nawet na widok zapalniczki; ogień wzniecają krzesiwem, a za ubiór służą im liście.
Największym wspomnieniem Hanny Jeske z wakacyjnych wojaży nie są zabytki Paryża ani kanary Wenecji, ale rejs małą łódką przez rozkołysaną Zatokę Gwinejską, podczas którego o mało nie straciła życia. - Rozszalała się burza. Woda lala się do łódki z nieba i z morza. Nawet nasz przewodnik był przerażony - wspomina.
Oferta polskich agencji podróżniczych jest dziś niezwykła. Fundacja Marka Kamińskiego przygotowuje wyprawy na biegun północny (12 tys. dol. od osoby). Turyści muszą polubić mróz rzędu minus 30 stopni Celsjusza oraz silne wiatry. Muszą być przygotowani, że zła aura uwięzi ich na kilka dni na Spits-bergenie. I muszą zapomnieć o domowych obiadach, bo przez kilka dni będą jeść jedynie specjalne, liofilizowane potrawy, które wyglądają jak karma dla kotów.
Firma Nil-Pol proponuje wyjazd do dżungli w Peru i Boliwii, gdzie nie ma elektryczności, zamiast hoteli są szałasy zbudowane z desek, temperatura jest niemal taka jak w piekle, a wilgotność przekracza 90 procent. Explorer przygotował wysokogórskie wyprawy dla każdego lub prawie każdego. Grupy prowadzi w góry Ryszard Pawłowski, słynny himalaista. Klienci mogą z nim spróbować zdobyć ośmio-tysięczniki Cho Oyu, Gasherbrum II lub Shi-sha Pangmę (każda z wypraw kosztuje 5750 euro). Tańsze są próby wejścia na górę Ama Dablam w Nepalu (3300 euro) czy na Mt McKinley na Alasce (2650 euro).
- Pomagamy klientom dobrać sprzęt, np. dobre buty, by nie odmrozili i nie stracili w górach nóg. Większość naszych uczestników zdobywa swe wymarzone szczyty. Niektórych - w chwilach słabości - trzeba do tego zmusić, czasem grupa zmiesza z błotem jakiegoś ważnego prezesa, który zaczyna pękać. Później ta
sama osoba, której wydawało się, że świat leży u jej stóp, nabiera pokory i dziękuje za pomoc. Zdarza się jednak, że pospiesznie zwozimy śmigłowcem w doliny wycieńczonych turystów - mówi Adam Karkosz z Explorera, który nie tylko organizuje wyprawy, ale też często sam je prowadzi.
Jest do tego solidnie przygotowany, bo doświadczenia zbierał w wyprawach wspinaczkowych, w których nie brakowało niebezpiecznych epizodów. - Kiedyś w Himalajach w zejściu z góry dopadła nas mgła, zgubiliśmy GPS służący do ustalania pozycji, a telefon satelitarny nie działał. Nie wiedzieliśmy, co dalej. Mróz sięgał 30 stopni Celsjusza. Zapadał zmrok. Po długiej kłótni postanowiliśmy przenocować. Siedem osób złączyło śpiwory, przytuliliśmy się do siebie i tak dotrwaliśmy do rana.
Czasem jednak nawet najlepiej przygotowana i wyposażona ekipa musi liczyć tylko na szczęście w starciu z siłami natury. Grupa Karkosza przeżyła podwodne trzęsienie ziemi u wybrzeży Indonezji. - Płynęliśmy małą, turystyczną łódką. Najpierw przyszła burza i sztorm. Wymiotowali nawet najwięksi twardziele. Nie pomagały szwajcarskie tabletki, mające nas chronić przed chorobą morską. Później nastąpił wstrząs i zaczęła się do nas zbliżać fala tsunami wysoka na 15 m. Wszyscy związaliśmy się liną. Tylko dzięki niej i szczęściu nikt nie utonął - wspomina Karkosz.
Marek Śliwka z Logos Travel też potrafi zaskakiwać. Oprócz wypraw na Antarktydę, poza wycieczkami do Chin, Indii i Ameryki Płd., w tym roku zaproponował wakacje w Korei Północnej, gdzie ustrój komunistyczny kwitnie w najbardziej ortodoksyjnej formie. Ciarki przechodzą na samą myśl o lądowaniu w Phenianie (2590 dolarów). Opal Travel zachęca do przejażdżki koleją transsyberyjską - 9332 km w 18 dni (2463 euro). Po takiej podroży możecie być pewni, że nie wsiądziecie do pociągu co najmniej przez pół roku.
Czy każdy może się wybrać na tak ekscytujące wycieczki? Niestety, nie. Dlatego organizatorzy często starają się chłodzić zapał przyszłych klientów. Otwarcie mówią o trudach i wyzwaniach czekających na turystę. Zadają też pytania weryfikujące możliwości przyszłego odkrywcy. Ile kilometrów pan przebiegnie? Jak organizm zareaguje na zmęczenie, pobyt na dużej wysokości, upał, wilgotność?
Wielu łapie się za głowę i rezygnuje. Część zostaje i podpisuje umowę. Są też tacy, których apetyty rosną tym bardziej, im dłużej organizator stara się ich zniechęcić.
Krzysztof Olejnik NEWSWEEK 8.05.2005