Za spore pieniądze zlani potem pokonują dżunglę i Antarktydę
Zacząć od Indii
Jeśli chcesz poznawać świat z jego brzydkiej i ładnej strony, powinieneś zacząć od wyprawy do Indii. Każdy człowiek powinien tu przyjechać przynajmniej raz w życiu. Dlaczego? Bo pobyt w tym kraju zmienia człowieka. Prowokuje do zastanowienia się nad własnym życiem.
Poza finansowym, trzeba spełnić jeden warunek: być ciekawym świata. Wiek nie odgrywa żadnej roli. Prowadzący grupy widzieli dwudziestoletnie ,,staruszki'' i 73-latka, który wszedł bez trudu na Kilimandżaro. Mimo wysokich kosztów takich wypraw, wśród ich uczestników jest sporo osób, o których na pewno nie można powiedzieć, że są zamożne. Po prostu wszystko, co mogą odłożyć, przeznaczają na podróże.
Marek Śliwka pamięta listonosza, który siedem lat zbierał na wyprawę do Papui Nowej Gwinei. Na miejscu nie mógł sobie już pozwolić na dodatkowo płatne fakultatywne wycieczki. Reszta grupy była pod takim wrażeniem jego starań i wyrzeczeń, że pokryła te dodatkowe koszty.
Jeśli dziś jest jakiś segment polskiego rynku turystycznego, który rozwija się dobrze, to jest nim turystyka niszowa, globtroterska. Popyt na nią nakręcają firmy, które chcą swoim pracownikom lub kontrahentom zafundować przygodę życia, wycisnąć z nich ostatnie poty, nauczyć lepszego działania w grupie.
Dlaczego ludzie odmawiają sobie wszystkiego, żeby spać w namiotach, oganiać się od komarów, maszerować wśród kłębowiska węży? To tak, jakby zapytać, dlaczego ludzie zamiast do cyrku, idą na trudny spektakl do teatru
Trudno o lepszy trening niż wyprawa do Tybetu, na Antarktydę czy w dżunglę Papui Nowej Gwinei. Ale coraz więcej pojawia się tu turystów indywidualnych, którzy wiele już widzieli i w poszukiwaniu czegoś nowego trafiają na rzadko uczęszczane szlaki.
Podejrzeć ginący świat
- W tym roku rekordy popularności bije Australia z Nową Zelandią - mówi Marek Śliwka, prowadzący poznański Logos Travel, pierwsze polskie biuro, które z powodzeniem przeszło audyt Europejskiego Instytutu Jakości i zdobyło certyfikat za najlepszą jakość usług. - Inne najpopularniejsze kierunki wypraw to Wyspa Wielkanocna, Polinezja Francuska, Papua Nowa Gwinea, Bhutan, Tybet i Antarktyda. To są podróże, które pokazują świat prawdziwy. Z jego blaskami i cieniami. Bez blichtru luksusowych hoteli i all inclusive. My obiecujemy siermięgę, pot, ból, zakwasy i ludzie to kupują. Od dziesięciu lat prowadzimy tak zwany marketing negatywny, chcąc uświadomić tym, którzy jadą z nami pierwszy raz, na co się decydują. Jesteśmy dla elit krajoznawczych, które chcą podglądać ginący świat tam, gdzie jeszcze można go zobaczyć. My podróżujemy z pasją.
Do takich miejsc na pewno należy pogranicze Kamerunu i Gabonu, gdzie jeśli w ciągu roku dotrze 2 tys. turystów to wszystko. To Bhutan, który w całości został objęty opieką UNESCO. Co roku ustala się niewielki kontyngent wizowy. Birma, Kambodża. Na top listę miejsc powoli odkrywanych wpisuje się też Antarktyda.
Ekstremalne warunki wymagają od organizatorów dużo większej staranności w przygotowaniu podróży. Znajomość przynajmniej podstaw psychologii jest wręcz niezbędna.
Dzień szakala
- Z doświadczenia wiemy, że najlepiej funkcjonują grupy do szesnastu osób, a liczba spędzonych przez nich razem dni nie powinna przekroczyć dwudziestu siedmiu - mówi Marek Śliwka. - Dwudziesty ósmy dzień podróży nazywamy ,,Dniem szakala''. Wtedy, nawet w gronie przyjaciół, puszczają nerwy i kończy się cierpliwość. Próbujemy temu zapobiegać, organizując na przykład godziny szczerości, żeby każdy mógł wyrzucić z siebie żale i pretensje.
Dlaczego ludzie odmawiają sobie wszystkiego, żeby spać w namiotach, odganiać się od komarów, maszerować wśród kłębowiska węży?
- To tak, jakby pani zapytała, dlaczego ludzie zamiast do cyrku, idą na trudny spektakl do teatru - odpowiada Marek Śliwka.
Jolanta Szymczyk, Dziennik Zachodni 27-28 marca 2004 r.
O krainie ludożerców opowiada Marek Śliwka
Spontaniczni i zmienni
Pierwsze zachłyśnięcie urodą Nowej Gwinei przychodzi już w samolocie. Dżungla poprzecinana jest niesamowitą ilością rzek i rzeczek, tworzących fantazyjne wstęgi w morzu zieleni. Boso-nodzy dżentelmeni żują betel, który zabarwia ich ślinę na czerwono.
Przestrzegano nas przed ich huśtawką nastrojów. Tubylcy łatwo przechodzą z rozbawienia do wzburzenia i agresji. Za radą przewodnika machamy przyjaźnie do wszystkich napotkanych. Odwzajemniają się tym samym, a więc pierwsze lody przełamane. Opuszczamy miasto Mount Hagen.
Brniemy po kostki w glinie, opędzając się od chmar komarów i przeskakując z rozbiegu małe potoki, z których miejscowi wypłukują złoty piasek. Ale trud opłaca się. Gdzieś, za którymś zakrętem ścieżki z wysokich traw lub buszu wyłania się kilka chat, zwykle porozrzucanych bezładnie wzdłuż stoku. Przy chatach miniaturowe poletka, między domostwami baraszkują bose dzieciaki.
Pojawienie sie białych ludzi wywołuje wielką sensację. Śmiech dzieci przyciąga dorosłych. Po ustaleniu ze starszyzną plemienną organizują spontaniczny sing-sing, czyli pokaz tańców. Stroją się w pióra rajskiego ptaka, smarują ciało świńskim tłuszczem i na kolorowo malują twarze. Kiedy pojawiają się przed nami z dzidami w rękach i straszliwym krzykiem, cierpnie nam skóra. Zapamiętale podrygują, wydają gardłowe okrzyki, krzyżują dzidy, potrząsają groźnie kamiennymi toporami. Na wszelki wypadek nie czekamy na zakończenie występów i wycofujemy się do naszej bazy koło Mount Hagen.
Kolejny podnąszący adrenalinę etap naszej wyprawy, to podróż małą awionetką w najdziksze ostępy Nowej Gwinei w rejon Górnego Sepiku. Sepik jest największą rzeką Nowej Gwinei. Po około 2 godzinach chybotliwego lotu nad dżunglą lądujemy na wyboistej drodze. Przy awionetce pojawia się bagażowy z taczką. Na zewnątrz 42 stopnie Celsjusza i prawie 100-procentowa wilgotność powietrza. Tysiące gryzących owadów i chmary malarycznych komarów. W wydrążonych z jednego pnia drzewa łodziach płyniemy rzeką, opędzając się od atakujących nas owadów. Na brzegu wita nas wódz z wioskową starszyzną. Wymieniamy spojrzenia i uściski dłoni. Dla dzieciaków cukierki, dla kobiet lustereczka, koraliki. Podoba się. Wódz prowadzi nas do Domu Duchów. Pokazuje zmumifikowane szczątki swych przodków. Popijamy mleko ze świeżo ściętego kokosa. W planie mamy wizytę na mszy u ludożerców.
Pod kościołem w kształcie papuaskiej chaty zebrał się już spory tłum krajowców. Przyszedł misjonarz. Stoimy zauroczeni scenerią i misterium, które rozgrywa się na naszych oczach. Misjonarz zapowiedział, że przybyli goście z dalekiej Polski. Śpiew cichnie, zrywają się oklaski.
To właśnie tu, w najbardziej oddalonym od cywilizacji miejscu na ziemi, gdzie do dnia dzisiejszego używa się kamiennych siekier, odkrywamy moc wiary, ulegamy cudowi zrozumienia czym jest prawdziwa wiara. Obserwując półnagich, boso-nogich dzikusów, wiemy na pewno, że nie udają pobożnych. Są naturalni, spontaniczni i chwalą Boga po swojemu i jak Bóg przykazał z całego serca, z całej siły i całą mocą.
Do bazy wracamy ciężarówką. Czasami dziury w drodze są tak wielkie, że samochód zapada się prawie po same osie. W ciągu jednego dnia przenosimy się w czasie. Z epoki kamiennych siekier, dziwacznych obrzędów, niczym nie skażonej przyrody do cywilizacji ze wszystkimi jej wadami. Na Papui-Nowej Gwinei zaginiony świat istnieje na wyciągnięcie ręki.
(JSZ)