Kabul all inclusive

Afgańska pieczątka w paszporcie to upragnione trofeum dla tych, którzy widzieli już wszystko. Chętnych na wycieczkę nie brakuje, dlatego na ofertę last miute raczej nie ma co liczyć.

To było dwa lata temu, w centrum Kabulu. Wysoki mur, kamery i strażnik z AK 47 odgradzały zamieniony w twierdzę dom od kabulskiej ulicy. Był środek nocy i gdyby nie generator, trzeba by rozmawiać po ciemku, siedząc na dywanie w patio. - Matthew Leeming z Londynu, zajmuję się turystyką - przedstawił się z angielską flegmą szczupły brunet, którego przywiozła z lotniska terenowa Toyota. - Polacy? Znam Radka Sikorskiego z Oksfordu. To on zaraził mnie Afganistanem. Przyjeżdżam tu regularnie.

Leeming twierdził, że późnym latem 2001 r. spotkał w jednym z kabulskich hosteli dwóch podających się za dziennikarzy wysłanników Al-Kaidy. Tych samych, którzy kilka dni później zdetonowali ukrytą w kamerze bombę, zabijając Ahmeda Szaha Massuda, legendarnego przywódcę Sojuszu Północnego. To tylko jedna z setek przygód, jakie przeżył w czasie swoich podróży. - Afganistan to piękny kraj, do tego ta aura dzikiego miejsca. Gdy talibowie zniknęli, pomyślałem, by ściągnąć tu turystów.

Tak w 2004 r. powstała agencja turystyczna Omrani, Leeming and Tidman. W programie wycieczek zakupy na kabulskiej Chicken street, podróż do szczątków wysadzonych posągów Buddy w dolinie Bamjan, zwiedzanie mauzoleum Massuda w dolinie Panczsziru i spacer ulicami starożytnego Heratu, którego minarety dwieście lat temu urzekły Byrona. Prężnie rozwijający się Kabul nie tonie już nocą w ciemnościach, Leeming handluje dziś paliwem, a turystyczne interesy przejął jego afgański wspólnik. W coraz bardziej niebezpiecznym kraju turystów jest mniej, co nie oznacza, że całkiem zniknęli.

W latach 60. i 70. pachnący haszyszem Afganistan leżał na szlaku hipisowskich wypraw z Europy do Indii. Później przyszła wojna, hipisi odeszli, jednak magia została. Na mapie świata takich miejsc - niebezpiecznych, ale turystycznie pociągających - jest więcej. Turystów widuje się w Korei Północnej, Arabii Saudyjskiej, Jemenie, Algierii, Demokratycznej Republice Konga. Często łączy ich jeden atrybut: przewodnik wydawnictwa Lonely Planet.

Jego założyciel Tony Wheeler wziął za życiowe motto słowa Benjamina Franklina: „Ludzie, którzy dla tymczasowego bezpieczeństwa rezygnują z podstawowej wolności, nie zasługują ani na bezpieczeństwo, ani na wolność". Lonely Planet stworzyło nowy typ turysty z plecakiem. Backpaker unika kurortów, jeździ lokalnymi środkami lokomocji lub autostopem, je tam, gdzie miejscowi, śpi w tanich hostelach lub pod gołym niebem. Jego wyprawy to nie tyle turystyka, co edukacja przez podróżowanie. Wśród młodych, niekoniecznie zamożnych mieszkańców Zachodu popularny jest gap-paking (od angielskiego gap - przerwa), czyli roczna podróż dookoła świata po ukończeniu studiów, a przed rozpoczęciem kariery zawodowej.

 

Druga grupa amatorów ekstremalnej turystyki to 40, 50-latkowie z ugruntowaną pozycją zawodową i głową pełną podróżniczych wspomnień z młodości. Najczęściej korzystają z usług doświadczonych przewodników, takich jak Tomasz Kamiński, absolwent orientalistyki, tłumacz przysięgły dari, autor książki o Afganistanie. Po raz pierwszy odwiedził ten kraj jako stypendysta jeszcze w latach 70. Teraz dwa razy w roku zbiera niewielką grupę śmiałków i jedzie do Azji Środkowej. Jego klienci to przeważnie lekarze, prawnicy, artyści, często zza granicy. Brakuje im adrenaliny, mają za to pieniądze. Dwutygodniowy wyjazd to koszt co najmniej 4 tys. euro. Po co to robią?

Kamiński mówi, że chodzi o pokonywanie kolejnych granic i psychiczny reset. - Można jechać do raju na Malediwach, ale po tygodniu chce się wyć. Ostatni raz był w Azji w marcu z grupą dziesięciu klientów. Zwiedzili stolicę i sporą część północnego Afganistanu. Spali u chazarskich górali; targowali się o burki na bazarach; jedli afgański pilaw; wyjątkowo niebezpieczne rejony omijali na pokładzie samolotu afgańskich linii Ariana; wynajętym japońskim busem na łysych oponach przejechali przez tunel na przełęczy Salang, położonej wyżej niż większość alpejskich szczytów. Zdaniem Kamińskiego, ani razu nie czuli realnego zagrożenia, choć gdy zwiedzali stolicę, kilka przecznic od nich wysadził się zamachowiec.

 

W afgańskiej wojnie zginęło już ponad 1700 żołnierzy NATO i tysiące ich sojuszników z afgańskiej armii. Ofiar cywilnych jest równie dużo. Giną dziennikarze, politycy i pracownicy organizacji humanitarnych, jednak wśród ofiar nie ma turystów. Główna przyczyna to rachunek prawdopodobieństwa - nie stanowią licznej grupy, a ci, którzy już decydują się na taki wyjazd, to najczęściej wyjadacze z dużym doświadczeniem.

- Podstawa to dobry rekonesans - mówi Marek Śliwka, właściciel poznańskiego biura podróży Logos Travel, które specjalizuje się w turystyce niszowej. - Przed każdym wyjazdem śledzimy doniesienia prasowe, relacje innych podróżnych, docieramy do ludzi, którzy są na miejscu. Polscy misjonarze, których wielu pracuje w Afryce, wiedzą praktycznie wszystko, co nas interesuje, a nasze wyprawy w porównaniu z ich dokonaniami to niewinne wycieczki.

W podróży pomagają sprawdzone patenty. Pieniądze dzieli się na mniejsze kwoty i chowa w ukrytych kieszeniach. Przyda się portfel pełen stuzłotówek z Waryńskim, by w razie rabunku oddać go złodziejom. Warto zeskanować dokumenty i wysłać je na swojego e-maila. Tam nie zginą, a mogą się przydać, gdy złodzieje nie nabiorą się na Waryńskiego i trzeba wyrabiać tymczasowy paszport.

- Ja stosuję patent na biegacza - chwali się Śliwka. - Jestem maratończykiem, więc wkładam strój do biegania i tak zwiedzam najbardziej niebezpieczne miejsca. Jeszcze nikomu nie przyszło do głowy, by mnie ograbić. W ten sposób zwiedził m.in. slumsy Caracas i portową dzielnicę Georgetown w Gujanie, która jest tak niebezpieczna, że nawet marynarze z cumujących tam statków na noc zostają w kajutach.

Nawet w najbardziej niebezpiecznych krajach są enklawy spokoju. Tak było w Kongo, gdzie Śliwka przecierał oczy na widok luksusowego hotelu i agencji turystycznych, które w perfekcyjny sposób organizowały wyprawy w poszukiwaniu górskich goryli. W kraju, w którym w ciągu ostatnich kilkunastu lat zginęło ponad milion ludzi, rozdawano maski, by turyści nie zarazili zwierząt grypą z Europy.

 

MSZ w wydawanym co roku poradniku „Polak za granicą" konsekwentnie odradza podróże w rejony konfliktów zbrojnych i katastrof, choć paradoksalnie najczęściej polskie służby konsularne muszą pomagać rodakom, którzy mają prozaiczne kłopoty tam, gdzie turystów jeździ najwięcej, np. w Turcji czy Egipcie. Są też miejsca, gdzie polski turysta nie może liczyć na zbyt wiele. Stanisław Smoleń, ambasador RP w Bagdadzie, w rozmowie telefonicznej: - Bez pomocy miejscowej armii albo sił amerykańskich praktycznie nie jesteśmy w stanie udzielić naszym obywatelom pomocy w wypadku zagrożenia życia.

Stanowisko MSZ to jedynie sugestia. Obywatelom Polski formalnie nie można zabronić wyjazdu w jakiekolwiek miejsce na świecie. Przeszkodą może być uzyskanie wizy od gospodarzy. Turystyczny wyjazd do Iraku, ze względu na politykę tamtejszych władz, wciąż jest bardzo trudny, co nie oznacza, że niemożliwy. Na północy kraju w stosunkowo spokojnym autonomicznym Kurdystanie już pojawiają się pierwsi turyści.

- Wiem swoje. Wszyscy straszą Iranem, a ja w życiu nie byłam w bardziej gościnnym kraju - mówi Małgorzata Maniecka, nauczycielka z Będzina, która 20 lat temu odeszła od tablicy, by uczyć się świata w czasie samotnych podróży z plecakiem. Przyznaje jednak, że i ona przeżyła trudne chwile. 7 lat temu podróżując do Indii, zamiast przez spokojny wówczas północny Pakistan, postanowiła przejechać przez południowy. W ciągu siedmiu dni dwukrotnie ją napadnięto. W Ghazni pomogło szczęście, a w Dżalalabadzie nóż, którego wystraszyli się, najwyraźniej niezbyt zdeterminowani napastnicy. Z ryzykownych podróży jednak nie zrezygnowała, choć zdaje sobie sprawę, że miłośnicy basenu i drinków z palemką na wakacjach all inclusive, słuchając jej opowieści, pukają się w czoło.

Paweł Szot

ZAMÓW NEWSLETTER