Do Mandalay wyjeżdżamy wczesnym wieczorem. Słońce jeszcze nie zaszło, ale cienie wyciągają się już mocno  na ziemi. Zajmujemy miejsca w pociągu. Ekspres do Mandalay wspominany jest często w opowieściach podróżników i ma swoja tradycję.  Serce bije mi mocno w oczekiwaniu przygody. Nazwa Mandalay jest także dla mnie ekscytująca.           

W wagonie pozbawionym przedziałów siadamy na luźno ustawionych siedzeniach, pochylonych jak w samolocie. Każdy ma podnóżek pod nogi. Jest to dosyć wygodne, ale dalekie od jakiegokolwiek luksusu. Wagon nie jest klimatyzowany. Wszystkie okna są całkowicie otwarte, jakby w ogóle nie miały szyb, a pod sufitem obraca się ogromny wentylator. Z uwagi na późną porę dnia nie czujemy upału, jest tylko trochę duszno. Pociąg rusza powoli . Oglądamy biedne przedmieścia Rangunu. Nad błotnistymi, brązowymi bajorkami rozsiadły się drewniane domki na palach. Dachy domów czasem przykryte są jakimiś płytami, ale najczęściej trzciną lub liściem palmowym. W oknach nie widać żadnych szyb. Widocznie w tym klimacie szyby są niepotrzebne. Ale jak radzą sobie ludzie, gdy pada gęsty, monsunowy deszcz ? Prawie przy każdym domku widać mały taras , na którym mali ludzie siedzą na małych stołeczkach lub na podłodze przy bardzo małych stolikach. Chyba jedzą kolację. Na każdym stoliku błyska światełko świecy. Nigdzie nie widać świateł elektrycznych. W bajorach koło domków czasem taplają się nie położone jeszcze spać dzieci, albo leżą umorusane świnie. Jedyną oznaką cywilizacji są walające się wszędzie worki plastikowe. Nikomu widać nie przeszkadzają i nikt ich tu nie sprząta. Widok to mało estetyczny.Zmierzch powoli gęstnieje. Ostatni obraz, jaki rejestruję za oknem, to jakaś chałupa w otoczeniu błotnistych pól ryżowych, para wołów stojących w kałuży, prawie czarnych na tle gasnącej wieczornej poświaty i grupa palm w oddali. Prawdziwa egzotyka. Pociąg wpada w ciemność nocy. Rozwija teraz pełną szybkość. Koła dudnią i podskakują na złączach szyn. Mam nieodparte wrażenie, że zaraz wypadnie z torów i pociągnie nas w nieznaną , lepką przestrzeń. Ale jakoś nie boję się. Pęd powietrza wdzierający się przez wszystkie  otwarte okna nie przynosi żadnej ochłody. Ciemność jest tak gęsta, że nie można odróżnić nieba od ziemi. Mroków nie rozświetla nawet najmniejsze światełko elektryczne. Nie wiem, czy jedziemy przez zupełnie bezludne okolice, czy może wcale nie mają tu światła. Nasz wentylator pracuje mozolnie obracając gromady owadów. Na szczęście te wszystkie muchy, ćmy , komary i chrząszcze nie próbują na mnie siadać, wytrwale trzymając się blisko sufitowej lampy. Po podłodze cichutko przemknął jakiś ciemny, mały kształt. Pewnie to mysz albo jaszczurka. Nie wzbudza to we mnie specjalnie negatywnych emocji. Oczy zaczynają mi się zamykać i głowa opada na ramię. Gdyby nie karkołomne podskoki naszego wagonu i łoskot kół już dawno bym zasnęła. Nagle słychać czyjś radosny okrzyk: „Słuchajcie, kilka wagonów przed nami jest wagon restauracyjny!” Łapiemy  nasze torby z pieniędzmi i ruszmy na spotkanie kulinarnej przygody. Zajmuję miejsce przy oknie wśród grona wycieczkowych przyjaciół. Co zamawiamy?  - oczywiście jakieś egzotycznie przyprawione potrawy na bazie mięsa, krewetek i ryżu. No i jak zwykle najbardziej bezpieczny dla nas napój – piwo. I rzeczywiście spotyka mnie kulinarna przygoda – podają coś tak bardzo ostro przyprawione, że mimo największej chęci na tę potrawę muszą ją odstąpić jakiemuś „mężczyźnie o wyparzonej gębie”. Sama zamawiam coś innego, tym razem zasięgając opinii kelnera. Okupujemy prawie cały wagon. Śmiech, śpiewy, rozmowy z Birmańczykami.Siedząc przy oknie tak bardzo nie odczuwam żadnej różnicy temperatury miedzy wagonem a światem za oknem, że machinalnie usiłuję przełożyć swoją torebkę z prawej strony na lewą  i nie zdaję sobie sprawy, że wystawiłam ją za okno. Przed ostatecznym wypuszczeniem jej z ręki powstrzymują mnie gwałtowne gesty birmańskiego towarzysza podróży. Pozbyłabym się w ten sposób znacznej części  pieniędzy i biletów samolotowych. To by dopiero była przygoda! Uff! Rozbawieni, trochę podchmieleni wracamy do naszego wagonu. Należy się nam teraz trochę snu, bo przed nami jeszcze bardzo długa podróż. Jest już połowa nocy, kiedy nasz ekspres po raz pierwszy zatrzymuje się na stacji.  Podchodzimy do okien, żeby przekonać się co to za metropolia. Taka stacja może człowieka oczarować. Nie ma tu żadnych peronów. Nie widać też żadnych zabudowań.  W świetle kilku lamp elektrycznych szturmują pociąg tłumy sprzedawców. Nad ich głowami kłębią się chmary owadów. Swoje towary oferują w koszach, które trzymają na głowach. Są to wszelkiego rodzaju owoce, suszone mięso, ryby, krewetki, smażona szarańcza. Wiele nieznanych egzotycznych roślin. Różne drobiazgi i pamiątki. Żal mi tych ludzi, którzy w środku nocy usiłują w ten sposób zarobić kilka kiatów. Sprzedawców jest  bardzo wielu- kobiety, chłopcy,  dzieci. A właściwie prawie nikt nic od nich nie kupuje. My Europejczycy nie możemy próbować tych specjałów, głównie ze względów higienicznych . Jeden z naszych panów kupuje ogromną kiść maleńkich bananów. To owoce dla nas dozwolone. Wystarczy jedzenia dla wszystkich na całą noc. Niewielki to jednak zysk dla sprzedawcy. W następną noc ci ludzie  przyjdą tu znowu z nadzieją zarobku powitać ekspres do Mandalay . Jeszcze kilka godzin ciemności kiedy wiatr zza oka staje się nareszcie odczuwalny. Niektóre panie obawiają się nawet, że przewiew może im zaszkodzić. Na szczęście okna nie dają się zamknąć i mogę rozkoszować się świeżym powiewem. Powietrze jest tak czyste, że nie ma obawy aby coś wpadło do oka lub zakurzyły  się nasze twarze czy ubrania.I oto po wschodniej stronie nieba pojawia się jasność. Widać, że towarzyszy nam teraz łańcuch górski o wyraźnych, zwartych kształtach,  zza którego gramoli się powoli słońce przepychając się przez wełniste chmury. Patrzę na zegarek. Jest godzina 6-ta miejscowego czasu. A my pędzimy przez dolinę rzeki Irawadi mijając od czasu do czasu mosty na jej dopływach. Szerokość tych dopływów pozwala nam domyślać się jak potężna i szeroka jest sama Irawadi.  Kilometrami ciągną się zieloniutkie pola ryżowe zatopione częściowo w żółtawych, błotnistych rozlewiskach. Kępami rozpościera się zieleń parasolowatych drzew i krzewów. Uświadamiam sobie, że ta parasolowatość, gałęzie w postaci wydłużonych macek i bogactwo roślinnych splotów ma swoje wyraźne odbicie w birmańskiej architekturze w postaci ornamentów zdobiących pagody , stupy i pałace. Niektóre drzewa natomiast są ogromne, o zwartej, masywnej budowie , przypominające z daleka gigantyczne bloki skalne.   Budzi się zwykły birmański dzień. Widać jak wąskimi wiejskimi dróżkami podążają gęsiego dzieci w różnym wieku. Spieszą się do szkoły. Wszystkie dzieci ubrane są w zielone długie spódnice i czyste, białe bluzki. Nie są bose. Na nogach mają japonki tj. sandałki , których podeszwa podtrzymywana jest dwoma paskami, biegnącymi na ukos od dużego palca. Właściwie wszyscy obywatele Birmy noszą wyłącznie takie obuwie. Zamiast szkolnych tornistrów dzieci mają plecione torby na szerokim pasku, które wieszają na ramieniu albo na głowie.Widać zaprzęgi siwych wołów, które ciągną wozy lub pracują na polach. Na niektórych poletkach od samiutkiego świtu pochylają się ludzie w kolistych kapeluszach stojąc po kolana w błocie lub do połowy zanurzeni w wodzie. Pewnie sadzą ryż. Inni idą gęsiego niosąc na ranieniu jakieś narzędzia. Kobiety podążają jedna za drugą z koszami na głowach.   Chodzenie gęsiego jest najlepszym sposobem poruszania się po wąskich groblach  między poletkami . Wokoło wszędzie przecież połyskuje rdzawe, być może zdradliwe błoto ryżowych pół. Niektóre poletka zarosły całkowicie   kwitnącymi różowo wodnymi  roślinami, podobnymi  do naszych grążeli, lecz o znacznie większych kwiatach. Rośliny te są bardzo piękne, ale stanowią prawdziwe utrapienie wiśniaków, którzy muszą walczyć z nimi jak z chwastem.Jedziemy teraz wzdłuż doliny jakiejś meandrującej rzeki, która wycina swoją dolinę w żółtym mule. Rzeka płynie na zachód ku Irawadi. Mijamy grupy domów na palach zbudowane z trzciny, mat palmowych i kawałków drewna. Domy nigdzie nie mają szyb w oknach. Właściwie nie widać przy nich ludzi, którzy  pewnie wyszli do pracy na polach. Zdaję sobie sprawę, że ten pas żyznej ziemi z tysiącami pól ryżowych , który przemierza nasz ekspres w drodze do Mandalay jest spichlerzem Birmy. Poza doliną Irawadi kraj pokrywają góry i żadne zboże już tam nie urośnie. Mandalay wita nas o godz. 10-tej. fasadami schludnych , białych domów o kolonialnej architekturze. W hotelu nie ma windy, ale chłopcy hotelowi sprawnie wnoszą nasze bagaże . Obsługa restauracji trochę pogubiła się w przygotowaniach naszego śniadania. W końcu dostajemy to co trzeba do jedzenia i czeka nas po odpoczynku pełne wrażeń popołudnie.

 

Aby wybrać się z nami w podróż:

-Birma - Kambodża - Wietnam - Laos - kliknij tutaj

-Birma - Laos - kliknij tutaj

-Birma - Kambodża - kliknij tutaj

 

ZAMÓW NEWSLETTER