Etiopia, upał, kamienista ścieżka, do mety morderczego maratonu zostały dwa kilometry. I wtedy nadeptuję na kolec, który przechodzi przez podeszwę i wbija mi się w stopę...

Marek Śliwka, prawdopodobnie najlepszy maratończyk wśród touroperatorów i najlepszy touroperator wśród maratończyków, właściciel biura podróży Logos Travel, wydał katalog z ofertami wyjazdów dla ludzi uprawiających biegi maratońskie. W katalogu oferuje załatwienie wszelkich formalności, transport i noclegi, a na miejscu opiekę pilota i, oprócz udziału w maratonie, zwiedzanie.

Znaczniejszych maratonów co roku odbywają się na całym świecie dziesiątki. Od Nowego Jorku po Syberię. W katalogu Logos Travel znajduje się 15 takich imprez na wszystkich kontynentach.
Logos Travel, firma stworzona przez Marka Śliwkę, jest jednym z największych i najbardziej znanych w kraju touroperatorów, oferujących wyprawy do krajów egzotycznych. Katalog z maratonami to tylko dodatek, wejście w niszę. Powstał z pasji samego właściciela biura podróży. Ale, jak przyznaje Śliwka, chodzi tu nie tyle o chęć gwałtownego zwiększenia przychodów, ile o zainteresowanie klientów aktywnym wypoczynkiem, zwiedzaniem połączonym z kultywowaniem pasji sportowej.
– Czy znajdą się na taki produkt klienci? Nie dowiem się dopóki tego nie spróbuję. Traktuję tę działalność trochę jak misję – mówi Śliwka, którego idee fix jest popularyzacja aktywnego spędzania czasu. – Niektóre imprezy jesteśmy gotowi sprzedawać bez marży, bo zależy nam na propagowaniu tej formy zwiedzania – deklaruje.
Klienci już się zgłaszają. – Mamy dwie osoby na maraton w Australii, siedem osób na marzec na Syberię. Zresztą jesteśmy elastyczni, zorganizujemy każdy wyjazd, o jaki poprosi klient.

- Tak jak przecierałem każdą trasę wyjazdu, jaką oferujemy w naszym podstawowym katalogu, tak również staram się przetestować maratony, na które namawiamy klientów – dodaje.
Do tej pory Marek Śliwka wziął udział w około 25 maratonach i jeszcze większej liczbie półmaratonów. Dwupoziomowe biuro Logos Travel w Poznaniu jest zawieszone medalami i zastawione pucharami przywiezionymi z tych imprez.

Poprosiliśmy Marka Śliwkę, żeby opowiedział nam o swojej pasji.

Biegam jedenasty rok, zacząłem więc późno, jeśli pamiętać, że przekroczyłem już czterdzieści wiosen. Podręczniki do biegania mówią, że po dziesięciu latach treningu osiąga się dojrzałość, pełnię możliwości. Chyba się nie mylą, bo czuję, że jestem u szczytu formy.
Paradoksalnie, chociaż w metryce przybywa lat, ja, biegając, czuję się coraz lepiej, rozsadza mnie moc. Na mecie, po przebiegnięciu 42 kilometrów, jeśli nawet nie staję na podium, nie umieram ze zmęczenia, czuję nawet, że mam pewne rezerwy sił. Następnego dnia nie bolą mnie mięśnie, mogę wstać i trenować.

Co jest potrzebne w bieganiu? Niewątpliwie główna cecha potrzebna biegaczowi długodystansowemu to wytrzymałość. Dodałbym też cierpliwość.
Żeby osiągnąć dobry wynik w maratonach trzeba dużo ćwiczyć. Jeśli ktoś będzie biegał tygodniowo 30 – 40 kilometrów, to choćby był młody i silny, wiele nie osiągnie. Trzeba przebiec w tygodniu co najmniej 80 – 100 kilometrów. Ja robię 120 – 140. Dobrze się z tym czuję, chociaż przyznaję, że to wymaga sporo czasu.
Biegam naturalnie w Poznaniu, gdzie mieszkam, ale i tam, gdzie akurat jestem ze względu na obowiązki zawodowe. Trenowałem już w Kongu, gdzie przyłączyły się do mnie ze śmiechem dzieci ze szkoły, w Mongolii, Stanach Zjednoczonych, Rosji, a nawet – tu przyznaję bieg był krótki, bo nie chciałem denerwować gospodarzy – w Korei Północnej.
Moje pamiętne biegi? W marcu tego roku maraton na zamarzniętym Bajkale. Ten maraton zaliczany jest do ekstremalnych. Kiedy stratowaliśmy było minus 27 stopni. Ze względów logistycznych organizatorzy ograniczyli liczbę zawodników do 220. Jeden Hiszpan, czterokrotny zwycięzca innych imprez, wycofał się tuż przed startem. Kiedy się o tym dowiedziałem, byłem przerażony – co ja tutaj robię?

Okazało się jednak, że nie doceniłem możliwości własnego organizmu. Ten bieg pokazał, że mogę przesunąć granice wytrzymałości. To była walka z lodem, śniegiem i mrozem. Kiedy na środku jeziora dopadł nas wiatr, który przenikał ciało do szpiku, biegłem na pograniczu hipotermii. Podtrzymywała mnie adrenalina, wydzielana przez organizm. Na szczęście wiatr ucichł. Ale kiedy znalazłem się w hotelu, myślałem, że urwę kaloryfer.
Bieganie zawsze daje nagrodę, wyzwala endorfiny, czasem czuję się jakbym ze szczęścia fruwał. Wysiłek przestaje być wysiłkiem. To uzależnia.
W tym roku biegłem też w ultramaratonie – z Grodziska do Nowego Tomyśla, 55 kilometrów w terenie urozmaiconym pagórkami. Startowaliśmy o 4 rano. I stanąłem na podium z medalem za pierwsze miejsce.

Kilka tygodni temu wróciłem z maratonu w Etiopii. Kolejne ekstremalne wyzwanie w kraju, z którego pochodzą jedni z najlepszych biegaczy świata. Modliłem się tylko, żeby go ukończyć. Upał 30 stopni Celsjusza, nierówny, kamienisty teren częściowo położony na wysokości prawie 2100 metrów. Do tego mieliśmy tylko zarys trasy, można się było zgubić. Jeden z najtrudniejszych odcinków prowadził 700 metrów stromo w górę, na stożek wulkanu. Tam okazywało się, że dalej jest... jeszcze pod górę.
Ale największym wyzwaniem było unikanie kontuzji. Całą uwagę musiałem skupić na tym, gdzie stawiać stopy na rumowisku ostrych kamieni, żeby nie zwichnąć nogi ani się nie potknąć. Jednocześnie musiałem obserwować wstążki na drzewach, bo biegacze tak byli rozciągnięci, że traciło się kontakt wzrokowy z innymi zawodnikami. Dwa razy zmyliłem drogę.
Byłem tak zajęty pilnowaniem gruntu pod nogami i trasy, że czas minął mi szybciej niżbym przebiegł pięć kilometrów. Zorientowałem się dopiero kiedy spojrzałem na zegarek. Ale w tym samym momencie nastąpiłem na gałąź z kolcem, który przebił podeszwę i wbił się w stopę. Do mety zostało mi 2 kilometry, wyjąłem kolec, ale przez ból biegłem już stawiając stopę na krawędzi lub na pięcie. Nie ma nic gorszego dla nóg biegacza niż takie wykrzywianie stóp.
Ta chwila nieuwagi, kiedy nadepnąłem na kolec kosztowała mnie utratę pierwszego miejsca w mojej kategorii, wyprzedził mnie pewien Hiszpan.

W przyszłym roku obchodzę okrągłe urodziny. Obiecałem, że zjem w tym dniu swoją metrykę urodzenia. To akt symbolicznego zerwania z myśleniem, że wiek ma coś wspólnego z samopoczuciem i zdrowiem. Dołączyłem do ludzi aktywnych, uprawiających sporty i przestałem się przejmować i zajmować liczeniem lat. Cieszę się owocami tego stylu życia, któremu hołdują przecież od dawna Skandynawowie, Szwajcarzy, Niemcy, Austriacy.
Na co dzień wielu Polaków wykonuje zawody, przy których nie można się spocić. Nie pamiętają, kiedy się zmęczyli wysiłkiem fizycznym. Tak nie można. Namawiam wszystkich na bieganie. Ruch, rekreacja daje radość, dobre samopoczucie - to nie czcze slogany. A przede wszystkim przestajemy się zastanawiać, co będzie jak skończymy 40, 50 czy 60 lat, czy nie zniedołężniejemy. Bieganie, jazda na rowerze, na rolkach, tenis, squash, pływanie – to się po prostu opłaca.

Nie czuję się bohaterem, aleczuję się małym zwycięzcą. Aktywny styl życia pozwala mi nawiązać walkę z ludźmi o 20 lat młodszymi. To nie jest tak, że zawsze brylowałem w sporcie. W szkole z wuefu miałem ledwie tróję, a teraz młodszych zostawiam w ogonie. Każdy tak może, trzeba tylko spróbować.

Zobacz Marka Śliwkę podczas maratonu w Etiopii

 

ZAMÓW NEWSLETTER