Ziemi, która wydała najlepszych biegaczy świata. Ziemi jałowej i spękanej od palącego słońca. Trasa wiodła raz na górę i to wielką, raz w dół i znowu na górę. I tak w kółko. Kamienista ścieżka prowadziła meandrami między ciernistymi krzewami, i rzadkimi źdźbłami spalonej na popiół trawy, spomiędzy której w każdej chwili znienacka wypełznąć mogła jadowita żmija... Próba utrzymania założonego rytmu, w warunkach mocno pofałdowanej trasy biegnącej odcinkami na wysokości ponad 2100 m. była zajęciem co najmniej karkołomnym. Wszystkie dotychczasowe doświadczenia biegowe miały się nijak do zastanej tam sytuacji. Tam właśnie – pod palącym słońcem bezchmurnego nieba Etiopii niektóre organy ludzkiego ciała zaczęły w pewnym momencie funkcjonować zupełnie odmiennie. Cześć z nich wszczęła nawet bunt! Na znak protestu - serce już po trzydziestu minutach biegu zaczęło bić jak oszalałe, pod sklepiniem czaszki pojawiły się szumy a w zaprawionych do biegów nogach – wata… jedyna myśl prześladowcza jaka wtedy kołatała się w rozgrzanej do czerwoności głowie to usiąść gdzieś w cieniu, skończyć z tym obłąkańczym wyścigiem… Daremny jednak był to trud. Tam, na najgorszym odcinku trasy, na wulkanie, nie było drzew. I nie było cienia… Nie było zatem też cienia złudzeń, że wyjdzie się z tej opresji cało. Najgorsze w tym wszystkim, że nie było można nawet zapłakać nad swym - zagotowanym przez samego siebie losem gdyż panująca temperatura osuszała doszczętnie kanaliki łzowe… Ale rasowy biegacz nigdy się przecierz nie poddaje. W myśl zasady co nas nie zabije to nas wzmocni – zamiast zmniejszyć , należało zwiększyć tempo. A wtedy kora nadnerczy faktycznie wyrzuciła taką dawkę adrenaliny, że po paru minutach poczułem się jak niegdysiejszy Hermes. Gdzieś w okolicy stóp wyrosły jakby nagle skrzydła. To co było jeszcze chwilę wcześniej udręką – stało się ekstazą.Powziolem wiec nową myśl i nowe hasło. O biegu ów! Trwaj jak najdłużej gdyż cierpienie uszlachetnia… I z takim właśnie przesłaniem w głowie ,resztkami sił, słaniając się na nogach, przekroczyłem linię mety jednego z najbardziej ekstremalnych maratonów świata pod rozpalonym słońcem Etiopii. Teraz nareszcie można było schować się w cieniu, oddac w ręce masażystów, pić do woli, ale nade wszystko cieszyć się jak dziecko wspólnie ze zgromadzoną jakże licznie gawiedzią z dokonania rzeczy niezwykłej. Pokonania wszystkich własnych słabości - oprócz słabości do biegania… Ale w realnym wymiarze pokonania także setek innych zawodników w tym tych z rozbieganej Etiopii. Potem już tylko wywiad do miejscowej telewizji a jeszcze później czas na absolutny relaks a wieczorem Grill Party w obozowym campie .Objadanie się do woli i bez wyrzutów sumienia afrykańskimi przysmakami jak na przykład pieczeń z bawoła, sery z bawolego mleka i bawole karpaccio. Wszystko to podlewane znakomitym etiopskim piwem z prosa z obowiązkową etiopską przekąską – plackami dżera w sosie słodko – kwaśnym ..... To był jeden z najszczęśliwszyche dni w moim biegowym życiorysie. Pewnie jeszcze tu kiedyś wrócę… To magiczne miejsce .Ale raczej nieprędko . Wcześniej bowiem czekają mnie biegi na trzech pozostałych kontynentach w ramach projektu Korona Maratonów Swiata...

 

 

ZAMÓW NEWSLETTER