Przebiliśmy się przez gęstą, zbitą warstwę chmur i dotarliśmy do samego wschodu słońca. Chmury są jak morze, z uspokojonymi zmarszczkami fal, nieruchome i lśniące. Na niebie króluje jednocześnie słońce i księżyc, który rozświetla lekką mgiełkę na złocistym, morelowym i fioletowym tle. Malutka, samotna gwiazdka, błyszczy jak złoto, zawieszona nad statycznym morzem. Wydaje się, że pod nami jest tylko ciemność, a my lecimy w nieogarniętej przestrzeni jasności, która zdawałoby się, nie zdoła przebić się przez wydmy chmur. Im wyżej wzlatujemy, chmury zmieniają się w lekką mgłę, odgraniczoną barwami wschodu słońca od światłości. Z wysokości mgławica wygląda teraz jak gęsta puszcza małych drzewek, szczelnie przykrytych białym szronem, tworzącym tajemne korytarze i labirynty, przez które promienie słońca docierają do nieba, które widzą ludzie na ziemi…
Dzień pierwszy (23.01.1998)
Tam gdzie człowiek, natura i czas stanowią jedno. Zbliża się czas powrotu z nieba. Zniżamy lot, aby przebić ławice chmur, skłębionych jak śnieg na powierzchni lodowca. Oczy nie rejestrują nic prócz płynących smug puchu. A potem zmrok poranka i światełka w dole. Lądujemy - nad ranem dla nas czerwienią się tulipany Amsterdamu. Mamy za sobą pierwsze artystyczne wrażenie, otwierające wyprawę do magicznego świata Ameryki Łacińskiej. Przesiadamy się do kolejnego samolotu i nareszcie zmierzamy już prosto do celu-do Gwatemali. Dzięki zmianie czasu zaoszczędzamy siedem godzin. Po południu lądujemy w Ciudad de Gwatemala, stolicy państwa, stolicy raju, w którym człowiek, natura i czas stanowią jedno. Gwatemala jest sercem świata Majów, obszaru prawie 500 km², obejmującego Belize, Salwador, Honduras, stany Campeche, Chiapas, Quintana Roo, Tabasco i Jukatan w Meksyku. A my znajdujemy się właśnie tu i wciąż jeszcze nie zdajemy sobie tak naprawdę sprawy z tego, co się wydarzy. Myślę, że w tamtej chwili nikt jeszcze o tym nie myślał. Wciąż nieświadomi, przywitani przez miejscowego kontrahenta, pojechaliśmy do hotelu w „Pan American” zastaliśmy kordialne okrzyki powitania. Kres zachwytom zadało zmęczenie po podróży. Pierwszą noc w Gwatemali przespaliśmy z cudowną świadomością, że wielka przygoda dopiero się zaczyna…
Dzień drugi (24.01.1998)
„Miejsce wody” Rankiem wyruszyliśmy do Panajachel nad jeziorem Atitlan. Krętymi drogami zjeżdżamy wciąż w dół wokół jeziora. Przed nami rozciąga się niezapomniany widok: między mgiełką wczesnego poranka, a żarem słońca, jezioro, powszechnie uznane za najpiękniejsze w Ameryce, odsłania swe dary dla naszych dusz i zmysłów. Otoczone przez trzy wulkany: Toliman, Atitlan i San Pedro, swą nazwę zawdzięcza Indianom, w których języku TLAN oznacza miejsce, a ATL- wodę. „Miejsce wody” jest domem dla licznej populacji miejscowych Indian. Tam właśnie chcemy dziś dotrzeć, do wioski Santiago Atitlan położonej u stóp wulkanu San Pedro. Widok zapiera dech w piersiach; otacza nas cisza uspokojonej wody i gór porośniętych lasami, łąkami dzikich kwiatów. Niebo ponad nami przemierzają kondory. W żadnym jeziorze nie ma tak niebieskiej wody jak tutaj. W Santiago Atitlan otaczają nas małe Indianki, usiłujące sprzedać gliniane fujarki, wyroby swych matek. Grają na malowanych wężach i miniaturowych wojownikach, by zachwalić swe towary. Zanim zaczniemy spacerować po wiosce, starsza Indianka w narodowym stroju Gwatemali, pokazuje nam jak upleść na głowie kapelusz ze zwojów tkaniny. Wiele lat temu tę tradycję przekazała jej prababka, a teraz do niej należy, by nauczyły się jej nowe pokolenia indiańskich dziewczynek. W wiosce jest gwarno, ludzie i zwierzęta razem przesiadują na wygrzanych słońcem ulicach. Drzwi w chatach, pootwierane na oścież ukazują tylko klepiska, rozwieszone hamaki i dzieci bawiące się w kącie. To całe wyposażenie tutejszych domów. Panuje niezwykła atmosfera; nikt nigdzie się nie spieszy, nie niecierpliwi się, bo przecież cały rytm dnia wyznacza natura i od niej zależy byt mieszkańców. Panuje nastrój rozleniwiającego rozgardiaszu-nawet na małym targowisku Indianki bez pośpiechu sprzedają swe nasiona. Zbliża się wieczór, czas wracać do Penejachel. Zostawiamy za sobą spokój zachodu słońca nad majestatyczną taflą wody… Odpływamy z wioski, w której spędziliśmy tylko kilka godzin, ale wydaje się, że spędziliśmy tam wiele miesięcy. Mam wrażenie, że zostawiamy miejsce, w którym nie ma czasu, a jedyne przemiany, jakie tam zachodzą to cykliczne zjawiska przyrody. Na zewnątrz wieczna pogoń i pośpiech, a tam wciąż uwielbienie słońca i jego światła. Gdy w szalonym tempie zmienia się świat wokół nas, Santiago Atitlan pozostaje niezmienione, strzeżone przez jezioro Atitlan, zachowuje tożsamość. Nadchodzi noc, ale mieszkanki Santiago Atitlan, czarnowłose Indianki klęczące nad wodą, mogą czuć się bezpiecznie – czuwają nad nimi dumne stożki trzech wulkanów. Aldou Huxley, angielski nowelista i eseista, który odwiedził Gwatemalę w 1830 roku, określił Atitlan jako „najpiękniejsze jezioro na całym świecie”. To samo powtórzy każdy człowiek, który dostąpi zaszczytu tego widoku. Ja miałam to szczęście.
Dzień Trzeci (25.01.1998)
Odkrywanie niedzieli Gwatemali. Dzień rozpoczynamy od zwiedzania Chichicastenango. Jest dziś niedziela, a więc nie mogliśmy trafić lepiej – w Chichicastenango to dzień targowy. Ludność z okolicznych wiosek przynosi swe owoce, kwiaty, nasiona, rękodzieła, suknie i chusty do sprzedania. Pokonują drogę pieszo, ostrożnie niosąc towary w malowanych koszykach na głowach. W dzień przed marketem, wśród śmiechu i przekrzykiwań, rozstawiają stragany, aż targowisko otoczy kościół św. Tomasza jak kolorowy labirynt wąskich uliczek. Kiedy zajdzie słońce, rozpoczynają się rytuały. Modlitwy są odmawiane tak długo, dopóki dym kadzideł unosi ku niebu prośby do wysławianych bogów. Dziś, w niedzielę, oddychamy przyjemnym powietrzem przesyconym wonią wypalonych kadzideł. Kobiety wkraczają do kościoła przy hałaśliwym akompaniamencie orkiestr marimba. Wewnątrz Indianie modlą się, śpiewają i posypują wchodzących płatkami kolorowych kwiatów. W tym budynku przystrojonym tiulem i setkami, tysiącami kwiatów, malowane figury świętych wydają się kiwać głowami i cieszyć z przyniesionych darów. A może to tylko wpływ intensywnej woni kadzideł? Szczęśliwi są nawet zmarli w Chichicastenango. Żyjący nie zapominają o nich, lecz czczą ich i przynoszą ofiary. Nie jest niczym niezwykłym, że tutaj część przodków respektuje się ponad normę. Na cmentarzu mieszkańcy wioski zostawiają ulubione potrawy i napoje, aby zrobić swym bliskim pośmiertną przyjemność. W Zaduszki całymi rodzinami zasiadają wokół grobów, by aż do świtu rozmawiać i śpiewać. Katolicyzm miesza się ze starożytnymi wierzeniami Majów i przybiera specyficzną formę religijnego synkretyzmu. Tutaj, w Chichicastenango, gdzie nic i nikt nie odchodzi w zapomniane, gdzie nowe katolickie obyczaje nie wspierają swobody dawnych wierzeń, lecz, łącząc się, powołują do życia nowe legendy i święta, życie jest pełne szczęścia i wdzięczności, nawet w świetle wszechobecnej świadomości śmierci i pamięci o zmarłych Chichicastenango nie można zapomnieć. Ta atmosfera potęguje się gdy kobiety w tradycyjnych gwatemalskich strojach palą ogniska na schodach kościoła , miejsce urzeka kiedy przechadza się w nieustannie śpiewającym i gwarnym tłumie. Na tych samych schodach prowadzących do świątyni Indianie modlą się, śpiewają i sprzedają swe wyroby, przepiękną ceramikę, przerażające maski, korę drzew i wszystko co tylko można pomieścić w koszu na własnej głowie. A turyści jak zaczarowani, upojeni poddają się rytmowi, płyną w falującym tłumie między straganami, ze śpiewem na ustach oddają się chwili, by zapomnieć o Europie. W Chichicastenango każdy czuje się prawdziwym mieszkańcem Ameryki Łacińskiej.
Dzień czwarty (26.01.1998)
Kolonialne wspomnienia. Po przeżyciach w Chichicastenango wyjeżdżamy do dawnej stolicy Gwatemali, Antigua, czyli po prostu Antycznej. Mamy całe popołudnie na spędzenie czasu z ponad 400 latami historii. Jak starożytne Pompeje, Antigua jest miastem, w którym zatrzymał się czas. Dawniej była największa potęgą Gwatemali, jej niewzruszoną stolicą przez 200 lat, aż do przerażającego, niszczycielskiego dnia w 1773 roku, kiedy trzęsienie ziemi usiłowało obalić jej majestat. Ale to nie było możliwe. Dziś Antigua z dumą odkrywa światu swe mury i zaklętą w nich tragedię okresu kolonialnego. Po zalanych słońcem, brukowanych uliczkach idziemy do Klasztoru kapucynów. Murszejący dach odsłania przepiękną budowlę z arkadowym dziedzińcem, pośrodku którego tkwi wspaniała fontanna. Z murów dookoła zwieszają się warkocze orchidei, po kamieniach pełzną pędy bluszczu i paprocie, a drzewa w ogrodzie wydają się rosnąć tylko po to, żeby dawać cień. W tajemniczej okrągłej wieży znajdują się cele zakonnic. Dwie z nich są odrestaurowane. W środku klęczą ubrane w habity woskowe kobiety, które wyglądają tak realistycznie, że prawie słyszymy ich modlitwy i paciorki przesuwanego różańca. Celki są małe o wysokich sklepieniach. Jedynie miejsce przez które wpada dzienne światło to otwór na drzwi, gęsto okratowany i opatrzony żelazną sztabą. Przez kraty widać pryczę z siennikiem i drewniany, zbity z desek krzyż nad wylaną z cementu półeczką.. Celki wyglądają zupełnie jak celka „pochowanej za życia” Siervy Marii ze znakomitej powieści Marqueza „O miłości i innych demonach”. Gdy opuszczamy klasztor, mech porastający kamienie tłumi nasze kroki. Dalej zwiedzamy miasto, które szczyci się osiemnastoma klasztorami, dziesiątkami kościołów, pięknymi placami i katedrami. Bez pośpiechu mijamy otaczające nas świadectwa minionych wieków. Wspaniały żółty kościół przy Klasztorze Kapucynów cały pokryty jest barokową, roślinną ornamentyką. Rzeźby w środku łącza w sobie pomysłowość Majów i symbole chrześcijańskie. Wszystko tutaj ma unikalny charakter. Wpływy hiszpańskiego baroku łączą się stylem neoklasycznym, tworząc swoisty lokalny koloryt. Miasto osiągnęło doskonałość porównywalną z doskonałością Madrytu czy Sewilli. Po tragedii w 1773r. Antigua doznała potwornych zniszczeń, tym straszniejszych, im była piękniejsza. Ludzie, którzy przeżyli, stawali się ofiarami epidemii. Od odkrycia miasta przez Pedro de Alvarado, trzęsienie zakończyło złoty wiek stolicy. Ale dziś spacerując po rynku, nie sposób nie przenieść się w czasie. Przenosimy się więc w inną świadomość, gdzie Hiszpanie wciąż są niepodzielnymi panami Centralnej Ameryki i poddają miasto konkwiście, a ono, zamiast się poddać, pięknieje na naszych oczach. Niestety na noc nie pozostajemy w Antigua. Nocujemy w dzisiejszej stolicy kraju, w Ciudad de Gwatemala, by wyspać się przed jutrzejszymi wrażeniami. Teraz już tylko godziny dzielą nas od odkrycia największego skarbu Gwatemali. Wszystko, co mieliśmy zwiedzić, zobaczyliśmy przed magicznym miejscem. Najstraszliwszą bowiem prawdą jest, że kto już był w Tikalu, ten nigdy już nie doceni innych cudów świata i zawsze będzie chciał tylko tam powrócić i tylko tam umrzeć. Już wkrótce mieliśmy się o tym przekonać na własnej skórze.
Dzień piąty (27.01.1998)
El mundo perdido – zaginiony świat Tikal rzuca na kolana… Słyszeliśmy te legendy, ale wciąż nie wierzyliśmy do końca. Jeszcze tylko godzina lotu samolotem do Flores dzieliła nas od Tikalu. A potem już miało nie być tak jak dawniej. Lądujemy… Jeszcze można się wycofać? Otoczyło nas powietrze wilgotne i gorące, tak gęste, że można by w nieskończoność ciąć je nożem, a wciąż pozostałoby nieusuwalnym, nasilającym się zapachem dżungli, drażniąca nozdrza wonią życia pulsującego wśród zieleni subtropiku. W tym nowym świecie, który dla nas się zaczyna, gdzie cisza tętni oddechem miliardów żyjących stworzeń - - - oto jesteśmy, duszą i ciałem, na zawsze poddani temu miejscu. Mali poddani natury. Ludziki w gąszczu życia i magii Tikalu mijamy jezioro Peten, gdzie przed wiekami osiedlili się Majowie, budując sobie niskie domy w kształcie ludzkich twarzy., uczymy się między sięgającymi nieba ścianami drapieżnej zieleni. Oddychamy, nie oddychając, przesycone gamami zapachów powietrze zapiera nam dech, a jednocześnie pozwala żyć, wiruje wokoło nas, tłoczy się do naszych umysłów, aż do momentu, kiedy patrzymy na rzeczywistość jak pogrążeni w letargu, otumanieni, do żywego przesiąknięci atmosferą Tikalu. Wystarczyło kilkadziesiąt minut, by dżungla odniosła niepodzielne zwycięstwo. Każdy zmysł i mięsień, każda kość zmęczona niewygodami podróży, rodzi się na owo. Czas krąży nad nami i zachłannie pociąga nas do swego królestwa. Małą istotą istnienia jesteśmy tu, gdzie narodził się człowiek. Przybiliśmy do miejsca, w którym Bogowie Majów zaczęli stwarzać świat. Nie ma już odwrotu. Otwieramy magiczne drzwi do przeszłości, która nie umarła, lecz żyje bardziej realnie niż my sami. Stajemy przed olbrzymią siejbą-świętym drzewem Majów, której wysoki, smukły pień rozchodzi się ku ziemi czterema rozgałęzieniami korzeni. Majowie wierzyli, że te korzenie wyznaczają cztery strony świata. Gdy zadzieramy głowy do góry, słońce ledwo przebija się do nas promykami przez gęstą koronę drzewa. Wokoło panuje półmrok, w którym kryją się wszystkie głosy dżungli. Przez cały czas towarzyszy nam szelest szybkonogich coatimundi i śpiew ptaków. Z gałęzi na gałąź skaczą i zwieszają się po grubych lianach miniaturowe małpki-pająki. Jest ich mnóstwo; na drzewach , zarośniętych ścieżkach, oglądają się za nami, po czym biegną przed siebie, na pamięć prowadzą do serca swego królestwa. Powoli docieramy coraz bliżej, mrużąc oczy, stopniowo coraz silniej rażeni ostrym, zwycięskim światłem. I oto jesteśmy. Ognista kula dojrzała purpurą. Wisi bezwstydnie ponad wszelkim cieniem, gdy człowiek zdobywa szczyt. Każdy milimetr ludzkiego ciała zaczyna oddychać rodzącym się złotem. Trwamy nieruchomo, wyczerpani, nareszcie tutaj, jak na Olimpie, po pieszym zdobyciu góry bogów. Przed nami po horyzont rozciąga się tylko dżungla, potężny ocean drzew tonących w tajemnicy jasnej zieleni. Okrąża nas morze roślinności falującej rytmem podmuchów, wiatru, który pamięta jeszcze dzieciństwo każdej rośliny, przechowuje pamięć aktu budzenia się do życia, pierwszego kiełkowania, pączkowania i rozkwitu na głodnej ziemi. Kim jesteśmy, gdy znajdujemy się tutaj, na świętej piramidzie? Majowie nie budowali ich dla siebie, lecz po to by mieć godne miejsce do darowania niebu ofiar. Choć nie byli narodem tak krwawym jak Aztekowie, czasami także składali ofiary z ludzi. Przy biciu bębnów, jęku tysięcy fletów, w świetle płonących pochodni, kapłani wchodzili na szczyt świątyni wraz ze wschodem słońca. Lud skropiony krwią ofiary rozpoczynał niekończące się rytuały, tańce i śpiew do słońca. Przystrojeni w pióropusze Indianie pod wpływem halucynogennych owoców drzewa koloki, wznosili do nieba swe modły i prośby. Nietrudno wyobrazić sobie tę atmosferę, mamy wrażenie, że Tikal tylko chwilowo opustoszał. Chyba żadna kultura nie wytworzyła sobie tak bliskiego kontaktu ze swoimi bóstwami. Tu tylko człowiek stwarzał marzenia i wiarę, w nieogarniętej przestrzeni i swobodzie, gdy żył w zgodzie z naturą. Pozostawał z dala od wszelkich wpływów, zależny jedynie od siebie i własnej religii. Gdy nastały czasy konkwisty, chrześcijanie usiłowali wyniszczyć tę kulturę. Przywieźli ze sobą religię Europy - przepych i ciasnotę, wiernych duszących się wśród ludzkich wytworów, podczas gdy w Ameryce Łacińskiej jedynie przyroda pośredniczyła między bogami, a ludem. Tikal taki pozostał. W tym miejscu niebo i ziemia łącza się ze sobą i stają jednością. Opisać ten stan słowami – to niemożliwe. Zresztą wszelkie próby oddania tej świadomości, która tu powstaje , są bezcelowe. Jak powiedział Waldemar Łysiak:”…wiedzieć, a widzieć i dotknąć - to tak jak czytać o miłości, a zakochać się”. Dlatego trzeba tu przybyć , przeżyć to samemu, dla siebie odkryć zagubiony świat. My jeszcze wciąż tu jesteśmy i na zawsze pozostaniemy, by tutaj w myślach umrzeć, u źródeł wszechświata. Było nam dane przeżyć to, co się miało stać. Stanęliśmy w środku przestrzeni, gdzie powstał zalążek nowego życia. Przybyliśmy tam, gdzie stworzył się kształt prawdy. Narodziliśmy się ludźmi. W nas, nieskończenie małych, powstał świat i zatętniła krew.
Dzień szósty (28.01.1998)
W królestwie Palenque Jest taka kraina, gdzie noc się staje dniem. Księżyc jednoczy się ze słońcem, a chmury urzekają gwiazdy. Świat wówczas zamiera wpatrzony w taniec nieba i człowiek kamienieje. W zawrotnym tempie przyciąga go do swego łona Ziemia, by znieruchomiał na zawsze. Stopy bezwzględnie wtapiają się w urodzajny grunt, noszący jeszcze w każdej grudzie ziarna siewu praprzodków, ślady pierwszych twórców pokoleń. Żywe pozostają tylko oczy, źrenice jako jedyne niemo podążają za szumem i uczestniczą w chwili, gdy łodzią światłości płynie słońce. Jest taka kraina, gdzie dzień staje się nocą. Zwierzęta budzą się wtedy do swej codziennej ciemności. Idą wzdłuż nocy aż na skraj samotności, gdzie łączą się w pary, tak jak wartkie rzeki tworzą rozlewiska w dolinie. Wędrują wśród cieni swych grzbietów ugiętych pod ciężarem czujnych gwiazd. Z pomrukiem dobywającym się z wnętrza snu mijają czas, zaklęty w ludzkie postacie, wbite stopami w ziemię od chwili zaćmienia dnia nocą. I kroczą dalej, w poprzek świadomości, szarpiąc pazurami tajemnicę realizmu, znaczą swe terytorium. Nie zostawiają żadnej granicy między pozorem a prawdą, światłem a ciemnością, nocą a dniem. Jesteśmy w Meksyku. Huk spadającej wody dochodzi z Palenque. Głos piętrzy się i nawarstwia, ciągle rośnie, pnie się w górę wodospadu. Huczy na całej wysokości. Podążamy za nim wstecz, aż do 615 roku. Majowie biją w bębny i grają na rogach w tej doniosłej chwili. To wtedy dwunastoletni chłopiec, Pascal, objął władzę nad miasteczkiem. Wyniesiony na tron otrzymał figurki bogów, mające czuwać nad jego rządami i wspaniałe ozdoby z jadeitu. Jednak, by stał się „halah uinic”, czyli, według Majów, prawdziwym człowiekiem i władcą, musiał być okupiony krwią innych śmiertelników. Podczas ceremonii objęcia władzy, straciło głowy wielu niewolników. Kobiety przeciągały przez język powróz z wplecionymi kolcami, by upuścić boskiego pierwiastka. A Pascal przybrany w skórę jaguara, żył i uświęcony ich krwią rozpoczynał swe panowanie. Jako władca był uważany przez Majów za potomka samych bogów. Miał przed sobą ich wierność i nowe królestwo – potężny płaskowyż, porośnięty dżunglą i otoczony niskimi wzgórzami, za którymi rozciąga się przepiękna równina. Tylko od niego zależało, czy doprowadzi je do rozkwitu i bogactwa. Jako członek królewskiej rodziny nie mógł zawrzeć związku z kobietą z niższej klasy społecznej. Byłoby to świętokradztwem. Pascal ożenił się ze swą matką i siostrą. Był to powszechnie przyjęty zwyczaj. Na portretach w świątyniach Palenque członkowie królewskiej rodziny przedstawieni są różnymi deformacjami ciała, do których doprowadziło kazirodztwo. Tymczasem mieszkańcy miasta celowo deformowali swe twarze. Ideałem piękna był wydatny orli nos i spłaszczone czoło. Dlatego już niemowlętom ściskano czaszki dwiema deseczkami i łamano im kości nosa. Dziewczynkom umieszczano u nasady nosa kawałki jadeitu, aby wywołać zeza, wyznacznik kobiecej urody. Mężczyźni piłowali zęby i zdobili swe twarze bliznami. Tak opisuje społeczeństwo Palenque hiszpański biskup Diego de Landa. My, współcześni, możemy dziś sami ocenić, co uczynił ze swym miastem Pascal i jego następcy. Na placu obrzędowym niewzruszenie stoi wspaniała Świątynia Liściastego Krzyża z kamiennymi grzbietami na szczycie. Imponujący jest pałac arystokracji wyposażony w ukryte akwedukty i wieżę przeznaczoną do obserwacji astronomicznych. Na ścianach pałacu znajdują się stiukowe rzeźby i podobizny Pascala. Są także inne płaskorzeźby – przedstawiające sześciu „braci krwi” władcy, mężczyzn, których zabito, by towarzyszyli mu w drodze przez zaświaty. Pascal został pochowany w grobowcu pięknej piramidy, którą za życia sam dla siebie zaprojektował. Schodzimy dwadzieścia pięć metrów w dół, by spojrzeć na sarkofag czcigodnego władcy, na którym odpowiedzialność za lud spoczęła, zanim stał się mężczyzną. Tutaj kapłani ozdobili całe jego ciało jadeitem, który uważali za święty minerał ze względu na barwę. Zieleń minerału kojarzyła im się z potęgą dżungli, w której żyli. Przed ostatnią drogą wyposażyli go w to, co było dla nich najcenniejsze. Mimo upływu setek lat. Świątynia Inskrypcji pozostała niezniszczona aż do naszego przybycia. Ulewne deszcze przyspieszyły ekspansję dżungli, która błyskawicznie ukryła budowlę swym ogromem i ocaliła przed oczami ciekawskich. W ciągu swego prawie siedemdziesięcioletniego panowania Pascal doprowadził Palenque do rozkwitu, stworzył miasto prawdziwie idealnych proporcji. Lecz udało mu się dokonać czegoś jeszcze. W środowisku archeologów niepodważalna wydawała się teoria, że piramidy meksykańskie były tylko cokołami świątyń przeznaczonych do obrzędów, a nie grobowcami. Meksykanin Alberto Ruz tryumfalnie obalił tę tezę. W 1949 roku przyjechał do Palenque i okrył grób Pascala w Świątyni Inskrypcji. Palenque to miejsce magiczne, w 90% nieodkryte. Ile grobowców, świątyń i legend wzięła pod swą opiekę? Może nie starczyć naszego życia, by tego się dowiedzieć. Lecz na tym polega magia Palenque. W dżungli, gdzie dzień się staje nocą, czasy Pascala ożywają w mojej wyobraźni.
Aby dowiedzieć się więcej o wyprawie:
Panama - Kostaryka - Nikaragua - Salwador - Gwatemala - Honduras (Copan)- Belize - Jukatan - kliknij tutaj!
Meksyk - Honduras - Gwatemala kliknij tutaj!
Meksyk - śladami cywilizacji prekolumbijskich kliknij tutaj!
Meksyk - Kuba kliknij tutaj