Las Vegas - miasto blichtru, straconych złudzeń i milionów kolorowych lampek zrobiło na mnie dobre wrażenie, mimo powszechnie panującej mody narzekania na jego sztuczność.

 

VIVA LAS VEGAS. 
 Gdy tylko powie się o Las Vegas, prawie zawsze pojawia się pytanie o to, czy faktycznie (jak zwykło się mówić i pisać) to miasto jest brzydkie w dzień i kolorowe nocą. Moim zdaniem, jednocześnie jest i nie jest. Gdy zachodzi słońce, w mieście rzeczywiście robi się bajecznie kolorowo, ale za dnia nie jest w nim wcale brzydko. Miasto ma swój urok i spodobało mi się od pierwszej chwili pobytu, mimo, iż zrobiłem wszystko nie tak, jak nakazują pisane przewodniki. Wjechałem do niego za dnia (a nie nocą), spędziłem w nim kilka dni (a to jest ponoć marnowaniem czasu) i przy świetle słonecznym z niego wyjechałem (a tak rzekomo potęguje się tylko negatywne wrażenia z miasta). Oczywiście wszystkie pozytywne uczucia psychiatrzy mogli by wyjaśnić tym, iż w tutejszych kasynach straciłem „aż”… 3 dolary, więc nie było mi dane odczuwać negatywnych skutków hazardu i przełożyć go na obraz miasta. Ale ja przecież również niczego nie wygrałem, więc nie powinienem być wielce szczęśliwy z tego, że innym się udało, mi zaś nie.


OAZA NA PUSTYNI.
Droga z Utah do Las Vegas nie należy do wielce malowniczych. Po obu stronach autostrady nieskończenie długo ciągną się nagie skały a słońce – nawet wczesną wiosną – przypieka mocno. Ruch jest względnie mały, mimo, iż międzystanowa droga nr 15 jest ważną arterią komunikacyjną, biegnącą do granicy z oceanem w Los Angeles. Krajobraz czasami przypomina obrazki rodem z księżyca i jedynie pojawiające się gdzieniegdzie niewielkie krzaki i niewysokie drzewa przypominają, że to jest jednak planeta Ziemia. Być może nie zdawali sobie z tego sprawy przybysze z kosmosu, którzy półpustynne tereny stanu Nevada wybrali za miejsce swojego lądowania. Słynna „Area 51” – jedno z najpilniej strzeżonych miejsc w USA przyciągnęło zielonych ludków z podobną siłą, z jaką Las Vegas przyciąga dziś wszystkich, którzy gotowi są zapłacić niemałe nieraz pieniądze za jeden lub kilka wieczorów złudzeń o wielkiej fortunie.

            Na złudzeniach wyrosła potęga miasta, podobnie, jak złudzeniem wydaje się jego istnienie, gdy nagle wyrasta w perspektywie międzystanowej autostrady. Zmierzające ku zachodowi słońce odbijając swe promienie o wysokie wieżowce hoteli tworzy obraz, wydający się fatamorganą. Jak bowiem inaczej powiedzieć, gdy nagle, pośrodku pustyni wyrasta ogromne, ruchliwe miasto, do którego, by wjechać trzeba odstać swoje w samochodowych korkach? To musi być złudzenie, które jest jednak fizycznie odczuwalne. Wieżowce nie znikają, gdy się do nich podjeżdża, światła nie gasną a gwar uliczny nie milknie, nawet na chwilę, po zmroku potęgując się jeszcze bardziej.

 

MIASTO GRZECHU. 
 Jeszcze w połowie dziewiętnastego wieku Las Vegas (po hiszpańsku „łąki”) było niewielką osadą Mormonów, którzy żyjąc skromnie i pobożnie wyszukiwali do życia miejsc najbardziej niegościnnych i niedostępnych. Nevada również do takich należała. I można przypuszczać, iż Las Vegas długo by pozostało niezbyt liczącym się miasteczkiem, gdyby w latach czterdziestych XX wieku w całym stanie (jako jedynym w USA) nie zalegalizowano hazardu. Powstające kasyna szybko przyciągnęły amatorów pieniężnej rozrywki, doprowadzając do gwałtownego rozwoju miasta. Dziś na jego ulicach nie sposób ujrzeć stereotypowych Mormonów, choć nie jest wielką tajemnicą, iż są oni właścicielami lub udziałowcami licznych kasyn i hoteli. Prowadząc skromne życie potrafią zadbać o jego materialną stronę, skromnie się tym nie afiszując.

            Skromność jednak nie jest cechą, która właściwie opisuje Las Vegas. Wszystko tu z samego założenia ma być najlepsze, najokazalsze i najbardziej imponujące. Błysk, blichtr i najdroższe materiały olśniewają, stając się częścią niepisanej umowy, w której sen trwa tak długo, jak długo chce się w nim trwać. I nawet, jeśli pod kolorowymi fasadami nie mieści się głęboka treść, nikt nie uważa tego za rzecz negatywną, tym bardziej, iż wiadomo o tym powszechnie na długo przed przyjazdem. Brak skromności i umiaru to grzech, z którego Las Vegas uczyniło swą zaletę, zapominając o swych mormońskich początkach. Ale nie do końca, bowiem grzeszność ma jednak granice: prostytucja nie rzuca się mocno w oczy, dealerzy narkotyków również nie są widoczni (choć jestem pewien, że działają, jak w każdym wielkim mieście) a po ulicach można się poruszać nocą bez większych obaw o swoje bezpieczeństwo. Jest tu na swój sposób bardzo demokratyczne: nawet jeśli najważniejsze są pieniądze, to nie trzeba mieć ich wiele i nie trzeba się nimi się afiszować, by w mieście czuć się dobrze.

Las Vegas

 

STRIP.
Sercem a właściwie aortą całego miasta jest Las Vegas Boulevard, zwany popularnie Stripem. Przy nim rozlokowane są najważniejsze hotele i kasyna i tu odbywa się conocny spektakl, podczas którego Las Vegas pokazuje swój prawdziwy urok. Rozbłyskują ogromne neony, zapalają się wielokolorowe lampy, a na spacer do miejsc hazardu ruszają tysiące turystów. Wybór lokali jest przeogromny i znów bardzo demokratyczny: smoking czy sweter, krawat czy t-shirt? Jeśli nie przekracza się dobrego smaku, nikt nie musi kłopotać się odpowiedzią na te pytania, wybierając to, w czym czuje się najlepiej.

   Niezależnie od tego, jak wiele miejsc chce się odwiedzić, warto zajrzeć do tych, które uznawane są za najbardziej dla miasta charakterystyczne. Jako, że leżą blisko siebie, nie ma większego sensu poruszanie się między nimi samochodami. Te najlepiej zostawić poza główną ulicą (na przykład na parkingu przy jednym ze sklepów przy Flamingo Road) lub od razu wybrać podróż taksówką. Dzięki temu nie trzeba będzie później jedną ręką trzymać kierownicy, drugą zaś sakiewki pełnej wygranych dolarów. I choć każdemu wolno marzyć, to trzymając się blisko ziemi, warto nie skupiać uwagi wyłącznie na próbach pomnażania kapitału. Ważna jest również – jak pisał Marks - praca, którą włożyli w Las Vegas architekci i budowniczowie. Odwiedzić tu można jednego wieczoru egipską piramidę, stanąć przy nowojorskiej Statui Wolności i paryskiej Wieży Eiffela, wejść do rzymskiego Koloseum i popływać gondolami po kanałach Wenecji. Ta ostatnia imponuje najbardziej, zwłaszcza, gdy wewnętrznymi zaułkami dotrze się do pomniejszonej kopii Placu Świętego Marka. Całkowicie ukryty pod dachem rozjaśniany jest światłem o naturalnej barwie, co sprawia, iż zwiedzający łapią się na tym, że zapominają, iż są w całkowicie zamkniętym pomieszczeniu. Sam również ulegam temu złudzeniu, ciesząc się, że w końcu udało mi się polubić Wenecję. I nie powinno mieć znaczenia, że uczuciem tym darzę jedynie jej amerykańską odbitkę.

            Trudno się czuć rozczarowanym również w innych miejscach Las Vegas. Fontanny przy hotelu Bellagio zachwycają swymi wodnymi pokazami, wybuchający obok hotelu The Mirage wulkan przemawia czerwienią i żółcieniami ognia a imponująca bitwa piratów karaibskich potwierdza, iż w Las Vegas możliwe jest bez mała wszystko.

Las Vegas

 

PODNIEBNA KOLEJKA
Możliwe jest to zarówno nocą, jak i za dnia. Kto bowiem nie planuje póżnonocnych wojaży, w pełni słońca może również miło spędzać czas. Dany mu jest choćby wjazd na szczyt wieży hotelu Stratosphere, skąd rozciąga się imponujący widok na miasto i gdzie może zasiąść w wagoniku najwyżej na świecie położonej kolejki górskiej. Perspektywa z wysokości ponad 240 metrów unaocznia, iż Las Vegas jest typowym miastem USA z szachownicą prostokątnie przecinających się ulic i parterowymi przedmieściami. Jedynie główna aleja i jej pobliskie zabudowana jest wyższymi budynkami. Dawne centrum miasta, ze słynnym kasynem Golden Nugget zdaje się żyć innym, wolniejszym życiem, niż reszta metropolii, ciesząc się, iż zgiełk i ludzki rozgardiasz uciekł do dzielnic południowych.

 

MAŁŻEŃSKI MC DONALD`S.
Sława miasta – poza byciem amerykańskim centrum hazardu – związana jest również z tutejszym urzędem stanu cywilnego i dziesiątkami kaplic, udzielających ekspresowych ślubów. Kilka minut przed okienkiem urzędowym i 55 dolarów opłaty wystarczają, by stać się mężem i żoną, zaś kolejne pół godziny (i kilkadziesiąt dolarów), by ślub w Las Vegas stał się niezapomnianą uroczystością. Pomagają w tym „księża – nie księża”, przebierający się niejednokrotnie za Elvisów Presleyów („tu ślubów udziela Elvis”) lub różnej maści postacie historyczne. Błyszczące światłami, kolorowe i bogato zdobione, kaplice idealnie pasują do charakteru całego miasta. Nie dziwi więc, gdy przy numerze 1301 przy Las Vegas Boulevard natknąć się można na pracującą 24 godziny na dobę kaplicę dla kierowców, zwaną Tunelem Miłości. Działająca na zasadzie fast-foodu nie zmusza młodej pary nawet do opuszczania auta. Wystarczy podjechać do pierwszego okienka, złożyć zamówienie, oh pardon - przysięgę małżeńską i przy następnym okienku odebrać wypisany certyfikat. Potem już tylko długa droga wspólnego, szczęśliwego życia lub krótsza, autostradą do Reno, gdzie równie szybko udziela się rozwodów.

            Szczęśliwie pierwsze przede mną, drugiego nie planuję, więc spokojnym okiem przyglądać się mogę podjeżdżającym co chwilę białym limuzynom i dziwnemu rytuałowi, który, jak głosi reklama, był udziałem Michaela Jordana i Joan Collins. Pierwszy zapewne mocno się nim nie przejął, a i na znanej aktorce ślub zapewne nie zrobił wielkiego wrażenia. Na mnie zaś działa atmosfera absurdu, jaki co chwilę ma blisko mnie miejsce: podjazd, sentencja, drugie okienko, odjazd. Niczym w fabryce Forda w początkach kapitalizmu. Wszystko to znów pewien rodzaj umowy społecznej, którą wirtualnie podpisuje się, wjeżdżając do Las Vegas. Tutejsza Wenecja nie jest przecież nią, Paryż również, więc i śluby nie muszą mieć dużego znaczenia, mimo, iż według prawa są jak najbardziej prawomocne.

            Gdy więc przyjmie się to wszystko do wiadomości, miasto może naprawdę się podobać. Tym bardziej, że słońce świeci tu bardzo często, palmy sąsiadują z chodnikami i zawsze jest szansa, by wygrać parę groszy. Lub tyleż samo przegrać, gdy ma się wielką wolę nie przepuszczania wszystkich pieniędzy w jeden wieczór. Wszystkim polecam dwie zasady: pierwsza mówi, by w jednym kasynie grać tylko jeden raz, druga zaś, by do gry wykorzystać dwie kieszenie spodni. W jednej przygotować sobie pieniądze, które planuje się przeznaczyć na hazard, do drugiej zaś wkładać to wszystko, co się wygra. Gdy pierwsza kieszeń będzie pusta, nie wolno sięgać po pieniądze z drugiej. W innym przypadku możemy od razu się przyznać, iż jesteśmy ofiarami hazardu. No, chyba, że jak w przypadku piszącego te słowa, w drugiej kieszeni nie ma nawet centa. Ale kto nie ma szczęścia w kartach…

 

Aby wybrac się z nami w podróż do Las Vegas kliknij tutaj.

 

ZAMÓW NEWSLETTER