„Słyszałem nowy zew, widziałem nowy horyzont, a mój wiek pozwalał mi w to wszystko wierzyć. Wiedziałem, że gdzieś na tej drodze czekają mnie wizje, (…), gdzieś na tej drodze zostanie mi wręczona perła.” Mój sąsiad pochylił się niżej nad książką i zasłonił barkiem litery. Szum samolotu zlewał się w mojej głowie z szumem tych czytanych przez ramię zdań Jacka Keruaca, tak więc gdzieś na tej drodze zostanie mi wręczona perła, gdzieś na tej drodze, na mojej drodze życia, kiedy mam siedemnaście lat, dwoje oczu, sny i lecę do Indii. Nareszcie znowu w drodze. Znowu krew popłynie w żyłach, rozpędzona, poruszona promieniami słońca, krew i czas popchnięty wiatrem starych i nowych historii. W końcu z dala od tych smutnych, bezostnych drzew, opuszczonych przez słońce, kiedy coraz trudniej wierzyć, że kiedyś znowu zabłysną liście. A perła? Perła w koronie brytyjskiej, tak wtedy pomyślałam… Okazało się, że perła tkwi w samym środku kalejdoskopu religii.
Pierwsze kolorowe szkiełka kalejdoskopu powstały między 2500 a 1500 rokiem p.n.e. Gdzieś w dolinie Indusu, na terenie dzisiejszego Pakistanu, w tym czasie zrodziła się pierwsza większa cywilizacja indyjska, która stopniowo przesunęła się na obszary nad Gangesem. Ze stepów Iranu nadciągali potrząsając dzwoneczkami wojowniczy pasterze, Ariowie. Święta rzeka patrzyła swymi wodami jak Ariowie ujarzmiają Drawidów, ona pierwsza była świadkiem powstania społeczności hinduskiej. Plamię indoeuropejskie wyparło więc rdzennych Drawidów, przybywając na ich tereny ze swym aryjskim znakiem, swastyką. Swastyka, symbolizująca ruch świata i życie, ten właśnie święty symbol plemion aryjskich, zaadoptowany później przez Hitlera dla potrzeb zbrodniczej ideologii, pojawia się w Indiach wszędzie, nudząc wśród Europejczyków nieprzyjemne skojarzenia. A więc w moim kalejdoskopie odkrywam następny motyw… Jestem u podnóży kolejnego tysiąclecia i patrzę w otwierający się dopiero kalejdoskop, który nigdy nie powtarza swych wzorów. Pierwszy raz kiedy mogę na niego pojrzeć, jest noc. Przyjeżdżam do Varanasi kiedy już zdążyło się ściemnić i wtedy okazuje się, że całe moje wyobrażenie Indii było mgłą. Jestem w kraju baśni i nocy i cały europejski świat rozmywa się w miniony sen, kiedy wychodzę na ulicę w świętym mieście.
Każdy Hindus chce przed śmiercią przyjechać do Varanasi, nad świętą Gangę, by w jej wodach odbyć rytualną kąpiel oczyszczającą ciało i ducha. Czasami wyrzeka się wszystkiego, by zaoszczędzić pieniądze na drewno, które podsyci ogień. Żywioł potrzebuje około trzech godzin, by objąć płomieniami ludzkie ciało i pozostawić popiół. Tyle warta jest cielesna powłoka. Hindusi, którzy stoją ze mną przy stosie, nie płaczą. Są smutni, ale wiara w reinkarnację nie pozwala im płakać nad ciałem. Kolejne wcielenia prowadzą do osiągnięcia absolutu, więc moment śmierci do tego przybliża, a nie oddala. Rzeczywistość to tylko „maja” – iluzja. Mały chłopczyk kręcący się przy stosach pokazuje na psy grzejące się przy ogniu i tłumaczy, że nie muszę się ich obawiać, nie ugryzły jeszcze człowieka, żywią się pozostałościami zwłok i wale nie SA agresywne. Potem podchodzi do ogniska, zbiera dokładnie wszystkie kości i wrzuca je do woreczka, który popłynie w świętej rzece. Odpływam łodzią. Zaczęło świtać, na brzegu nadal palą się stosy, schodzą się wierno na rytualną kąpiel, jogini zaczynają we ćwiczenia. Hinduski wchodzą do wody, poddają się rzece. Dla mnie też woda jest boginią świeckiego rytuału. Wieczorny psalm, spowiedź spływających kropel, kiedy woda orzeźwia siły przykryte słoną zasłoną potu, ciepłego zmęczenia. Uwielbiam jej zapach, który nie istnieje i tylko dlatego jest wyczuwalny, że nie drażni natarczywie zmysłów, jak tutejsze powietrze przesycone trociczkami. Uwielbiam jej kolor, bo mieści wszystkie barwy świata w pryzmacie przeźroczystej kropli. Woda oczyszcza i przynosi ukojenie. Pielgrzymi wierzą, że Ganges pływający z gór przez splątane włosy boga Sziwy zabliźnia, zamyka rany ducha. Od brzegów oddalają się małe światełka i wieńce kwiatów, mijają się martwe krowy i kawałki członków ludzkich. Zrobiło się zupełnie jasno. Wzeszło słońce nad Gangesem. Po południu przychodzę jeszcze raz nad rzekę. Przy Tosie siedzi młody „święty mąż”; sadhu i smaruje się popiołem. Po chwili jest już cały spopielony na znak pokuty. Od lat wyrzeka się wszystkiego, jedyne czego pragnie to uwolnienie ciała od poprzedniego karmana. Dlatego co rano przychodzi tu i odchodzi z twarzą poszarzałą od prochów umarłych. Chce nauczyć swe ciało powolnego umierania, by obumarło, jak opadają liście z drzew, a dusza spełniła się w nirwanie, wyrwana z cyklu ponownych narodzin, nareszcie wolna w jednej, jedynej próżni, wyzwolona z kołowrotu ziemskiego życia pragnień i pożądań, cierpienia i złudy. Kiedy miał kilkanaście lat, ogolił głowę i oddał się pustelniczemu życiu, by ćwiczyć jogę pod okiem duchowego przewodnika, guru. Potem samotnie wędrował, wzdłuż rzek, przez wioski i lasy błyskające listowiem, nie oczekując niczego, dążąc tylko do wyłączenia się z rzeczywistości, nie podejmując żadnej pracy i żyjąc z datków. W końcu dotarł nad Ganges, do Varanasi. Nie wrócił już do guru i zapuścił włosy. Włosy długie jak włosy mitycznego boga Sziwy, z których spływa rzeka. Sadhu naśladuje więc jego życie, dąży do ascezy, odrzuca materializm i jedyne co posiada to przepaska na biodra, symboliczny trójząb i bębenek. Odkłada go na bok i podejmuje ćwiczenia oddechowe oczyszczające ciało. Chce uwolnić od oparów iluzji i sam kontrolować przepływ energii w swym ciele. Podobno niektórzy sadhu potrafią lewitować, a nawet kurczyć się i rozrastać do wybranych rozmiarów!
Tamten rozczochrany sadhu usiadł po turecku, trzymając jedno ramię w powietrzu. Trzymał je tak przez cały czas, rozmawiając Am ze sobą i patrząc gdzieś daleko na rzekę, jakby nie słuchając co się dzieje. Kiedy dowiaduje się, że jestem chrześcijanką, mówi, że Chrystus był wielkim joginem. Osiągnął mistrzostwo, przekształcając wodę w wino, uzdrawiając epileptyka, chodząc po wodzie, rozmnażając pożywienie… jego jogiczne moce były tak wielkie, że potrafił upozorować śmierć na krzyżu. Sadhu twierdzi, że udało mu się to dzięki wieloletnim ćwiczeniom kontroli oddechu. Jezus złożony do grobu, leżał w nim w głębokim tranie. Potem jeszcze ostatnio raz ukazał się Marii Magdalenie i apostołom, po czym wyruszył do Kaszmiru, do miejsca swego dzieciństwa, gdzie chłopiec zaczął ćwiczyć hathajogę, która wyzwoliła w nim nadprzyrodzone moce i pozwoliła na dokonywanie cudów opisanych w Bibli…
DELHI – LUDZKA TWARZ ULICY
„Początkiem wszelkiej sztuki jest miłość. Wartość i zasięg każdej sztuki jest określana przede wszystkim przez zdolność artysty do miłości” -Herman Hesse
Indie ukazują twarz Ziemi. Ludzką twarz Ziemi, z jej ulicą, życiem na bruku, wśród kilometrowych slumsów i śmieci. Wśród nich powoli wędrują krowy, krowy święte, krowy płodności i obfitości, wcielenia Wielkiej Bogini o nieskończonym łonie. Krowy – niezliczone wieczne matki Indii,a za nimi dalej toczy się życie, dzieci bawią się przy kapliczkach z Ganeszą, gdy starsze rodzeństwo uczy się liczyć w cieniu mangowego drzewa, a ich ojciec wiesz na nim lusterko i rozpoczyna pracę w swym „zakładzie fryzjerskim” pod gołym niebem. Indie są kolebką ludzkiej rasy… prawdziwą kolebką, kołyską dla śpiących. Na ulicy ludzie skurczeni i wyschnięci ja wióry, jak wysuszane słońcem liście leżące bez celu w samym centrum żywiołu odpadków, kawałków blachy i starych ram rowerowych. Ci ludzie siedzą tak całymi dniami bezruchu albo leżą skuleni jak żywe szkielety ludzkie, kameleony szarzejące na odgłos zbliżających się kroków. Czasami odmykają oczy i nie zmieniając pozycji, jak Beduini na piaskach pustyń, patrzą co się dzieje wokół. Wszyscy oni składają się na najprawdziwsza twarz świata, nie zdając sobie nawet z tego sprawy. Kiedy wraca się wieczorem, nie widać nic, prócz kotłów z ogniem. Panują ciemności indyjskie, gęste, aromatyczne i zawiesiste, a potem z nich wynurzają się ręce, które chcą się ogrzać. Te ręce są wyciągnięte zawsze, są jak stworzone do błagalnych gestów proszenia o bakszysz. Spoglądałam w tą ciemność, gdzie po chwili zamajaczały jeszcze dwa węgielki – czarne oczy oprawione w białka wyłuskujące je z ciemności. Ale nim zdołam uchwycić słowem jakąś ludzką postać, już wszystko ginęło w dymie palonych rupieci i zapachów ulicznych garkuchni. Byle przetrwać do rana, jutro znowu będzie można poszukać jedzenia. Sękate kościste palce mościły kartony, wyciągały pod posłań kamienie i układały je na stosy. Dobranoc. Zamykam okno wychodzące na ulicę i zamykam oczy, ale twarz Ziemi wciąż ma oczy otwarte, nie może zasnąć. Z głodu i z nadmiaru jedzenia, z chłodu i upału, z nędzy i bogactwa, porodów i śmierci, radości i oddaleni, z przeludnienia ludzkich istnień. W końcu jednak i ona zasypia. Delhijska ulica śni tysięcznym snem ludzi leżących na bruku. Kiedy wychodzę wcześnie rano, nikt już nie śpi. Ludzie grzeją się przy ogniu, albo rozpoczynają codzienną żebraninę. Nie mogłam przyjechać do Delhi żadnego innego dnia, trafiłam najlepiej, dwudziestego szóstego stycznia, w rocznicę wyzwolenia Indii spod panowania brytyjskiego. Ruch na ulicach wstrzymano, od wschodu słońca tłumy, ogromne, niepoliczalne tłumy Hindusów z całymi rodzinami idą na główny plac stolicy, aby zająć najlepsze miejsce, skąd będą przyglądać się wielkiej paradzie. A jest na co popatrzeć! Prezentuje się prze nami niesamowity przemarsz wojsk, migają przed oczami platformy reprezentujące kolejno każdy stan państwa indyjskiego. Wszyscy klaszczą i śpiewają, na twarzach przybyłych maluje się duma, mężczyźni, starzy i młodzi, żują betel znacząc ulicę czerwonymi śladami, które wyglądają jak plamy krwi, po czym uśmiechają się ukazując zabarwione na purpurowo usta i zęby. Kobiety wystrojone w najlepsze sari przyglądają się z ciekawością nielicznym białym twarzom, które wyglądają tak cudacznie i nierealnie w potopie ich rodaków. Przyglądam się stojącym tuż przy barierkach Siksom, którzy sprawiają wrażenie bardzo dumnych i wyniosłych. Sikhowie stanowią małą, lecz bardzo silną politycznie grupą społeczną, bowiem pretendowali nawet do utworzenia własnego państwa, Khalistanu, na północy Indii, w Pendżabie. Indira Gandhi wysłała wówczas żołnierzy do Złotej Świątyni w Amritsarze, aby do tego nie dopuścić. Siłą usunęła ze świętego miejsca uzbrojonych radykałów. Ówczesna pani premier pozornie odniosła zwycięstwo, jednak w rzeczywistości przypłaciła je życiem. Sześćdziesiąt strzałów w jej kierunku oddali dwaj sikhowie z jej osobistej ochrony. Dziś miejsce jej śmierci przykrywa kryształowa płyta przy której nieprzerwanie czuwają żołnierze, a w Muzeum Pamięci Indory Gandhi można jeszcze obejrzeć sari, które nosiła, jej ostatnie sari splamione krwią. Sikhowie są bardzo dumni ze swojej historii, od czasów założenia ich religii przez pierwszego z dziesięciu guru, Nanaka, wypełniają obowiązki „świętych wojowników”, pełniąc rolę przywódców politycznych i religijnych. Sikhowie, którzy stoją obok mnie przy barierkach, mają na głowie żółte turbany, pod którym kryją włosy nie ścinane od urodzenia. Noszą też długie brody, a na rękach metalowe bransolety. Mówią, że ich podstawowym celem jest życie zgodne z naukami Nanaki, a więc uświęcenie każdego dnia i ostateczne połączenie z Bogiem. Sikhowie odrzucają system kastowy, hinduistyczny kult boskich wizerunków i jogę, nie realizują ideałów ascezy, szczególnie ważne znaczenie ma dla nich głowa rodziny, dlatego gdziekolwiek się ich spotyka, nigdy nie są sami, lecz zawsze w towarzystwie żon i dzieci. Po paradzie ruszają więc w powrotną drogę z najbliższymi przy boku, kroczą dumnie, nie rozglądając się wokół. Tymczasem ja kieruję się w stronę fortu Purana Kila. Po drodze przewodnik zwraca mi uwagę na przewspaniałą świątynię, świątynię jak kwiat, wzniesioną na kształt lotosu. Okazuje się, że jest to świątynia bahajska. Bahaizm jest traktowany jako odrębna religia o tradycjach uniwersalistycznych, i rzadko kto pamięta, że wywodzi się ona z islamu. Wyłoniła się ona z perskiej sekty babizmu. Prorok bahajski, od którego wzięła swą nazwę religia - Baha’u’llah, przez całe życie był więziony i skazywany na banicję. Oskarżono go o bluźnierstwo, bowiem głosił, że lepiej być zabitym niż zabijać, a to godziło oczywiście w islamską zasadę dżihadu (obietnica raju dla każdego muzułmanina walczącego w świętej wojnie). Co ważniejsze, Baha’u’llah, (tzw. „Blask Boga”), utrzymywał, że Bóg kieruje światem poprzez szereg kolejnych proroków. Chrystus, Mojżesz i Mahomet, Budda i Zoroaster, wreszcie sam Baha’u’llah, wszyscy oni byli wysłannikami jednego jedynego, najwyższego i niezmiennego Boga. Zmienia się tylko prawda religijna, która podąża wraz z duchem kolejnych epok w dziejach ludzkości. Bahaizm cechuje więc tolerancja, brak obrzędów i kultu. Religia ta zakłada jedność wszystkich ludzi bez względu na wyznanie, toteż celem bahaistów jest zjednoczenie wszystkich religii. Czy to kiedykolwiek będzie możliwe? Czy doczekamy czasów kiedy ludzie przestaną w imię religii, „w imię Boga” – walczyć? Baha’u’llah wierzył, że „Ziemia jest tylko jedną ojczyzną, a wszyscy ludzie są jej obywatelami”. Świątynia w kształcie lotosu wydaje się cytować te słowa, otwiera się płatkami kwiatu dla wszystkich, którzy chcą przestąpić jej próg. Zaiste, Indie są kalejdoskopem religii, cały świat składa się na taki kalejdoskop. Odłam bahaistów wierzy, że możliwe jest połączenie wszystkich odrębnych szkiełek w jeden wspólny obraz, kolorowy jak wszystkie ludzkich ras, gdzie panuje zgoda i przyjaźń, gdzie wszyscy prorocy stają się swymi braćmi, a obrzędowość wypiera niezależnego poszukiwania prawdy.
TADŻ MAHAL – MARMUROWY ZACHÓD SŁOŃCA
„Początkiem wszelkiej sztuki jest miłość. Wartość i zasięg każdej sztuki jest określona przede wszystkim przez zdolność artysty do miłości” -Hermen Hesse
Tadż Mahal jest podobno cudem świata. Każdy Hindus mówił, że mam pojechać nad Ganges, gdzie płoną stosy kremacyjne , a później do Agry, nad rzekę Jamunę, skąd drugi profil Indii błyszczy marmurem. Było wcześnie rano, słońce dopiero zaczęło rozpraszać chłód. Poczekałam aż osiądzie na ziemi błękitna poświata nocy i z zamkniętymi oczami przeszłam przez muszlę bramy prowadzącej do Tadż Mahalu. Strach, czy to co za chwilę się objawi, sprosta wyobrażeniom. Ostatnie zaklęcia i otworzyłam powieki. Przede mną rozciągała się marmurowa pieśń, hymn bieli płonącej w pełnym słońcu. Budowla wykuta w marmurze wyciągała ku mnie dłonie jak chmury przecięte promieniami światła. Słońce jak anioł stróż nad mauzoleum, milczało skamieniałe. Woda przemieniała się w mleko, śnieżnobiałe mleko płynące w żyłach marmuru. Kopuła kryjąca grób Mumtaz Mahal i minarety wysokie jak świece. Żadne słowa nie są tak lekkie jak tamten widok. Rzeźbione kwiaty, tak delikatne i smukłe, że przebijały się aż w niebo. Pewnie przed laty, w takich kwiatach rosnących w ogrodach, Mumtaz Mahal zanurzała twarz o poranku. Dziewczyna miała dziewiętnaście lat, kiedy dwudziestojednoletni Szach – Dżehan przybył by pojąć ją za żonę. Potężny władca z dynastii Wielkich Mogołów, ten sam, który pierwszy zasiadł na słynnym „pawim tronie”. Przez całe życie u jej boku pozostał jej wierny, omijając harem pełen dziewcząt pięknych jak rajskie ptaki. Nigdy jej nie opuszczał, czy to będąc na polowaniu, czy wyprawie wojennej, wszędzie, na brzegu dnia i nocy towarzyszyła mu ukochana Ardżumand. Nazywał ją Mumtaz Mahal i rzeczywiście była jedną „jedyną wybranką z pałacu”. Szach – Dżehan, ten, który zasiadł na tronie dzięki swemu okrucieństwu, mordując brata i dusząc trzech kuzynów, przy swej żonie łagodniał jak inny człowiek. Mumtaz urodziła mu czternaścioro dzieci. Ostatnie zamiast radości przyniosło żałobę. Miłość życia potężnego władcy uśmiechnęła się po raz ostatni na połogowym łożu i odeszła. Dla Szacha zatrzymał się czas. Ustało życie na krwawiącym niebie, odeszła jedyna kobieta, którą kochał. Porzucił obowiązki państwowe i zamknął się w komnacie opustoszałego pałacu. Słudzy słyszeli zza wrót jak broczył płaczem i szlochem, błaganiem by ta śmierć okazała się snem. Nastały dla niego nie kończące się, rozpaczliwe noce. By raz na zawsze uświęcić pamięć o jedynej Mumtaz, zawezwał nadwornego architekta i nakazał mu wybudować grobowiec tak piękny jak żona Szacha. Ostatnia rzecz jaka jej podarował to nieśmiertelność. Pers wyśnił mauzoleum i oto stoi ono do dziś, odbierając sen każdemu, kto choć raz je ujrzał. Zobaczyć Tadż Mahal, to tak jak ujrzeć ducha młodej małżonki władcy, która nigdy nie zgasła do końca, podtrzymywana Marmurowy grobowiec Mumtaz Mahal – „jedynej wybranki z pałacu” Ogniem Jego miłości. W koule zamknięta jest jej dusza, prochy bezpiecznie spoczywają obok ciała ukochanego męża. Szach – Dżehan leży obok niej, nie zdążył bowiem wybudować przed śmiercią bliźniaczego mauzoleum z czarnego marmuru. Uwięziony przez swego okrutnego syna Aurangzeba w pałacu po drugiej stronie rzeki, mógł tylko spoglądać na swe dzieło i rozpamiętywać zbyt szybko minione szczęście. Jasność i klasyczna linia Tadż Mahalu są tak pełne spokoju i łagodności, że słychać niemal jak niebo układa wiersze. Człowiek staje jak zaklęty przed lustrem wody, odbija się w niej cały majestat budowli i może tak stać bez ruchu aż do momentu kiedy mrok zacznie spowijać kontury dnia. Ostrza księżyca grają srebrzyście, ale pieśń Tadż Mahalu jest biała, najczystsza. Niebo jest przepełnione westchnieniem Mumtaz Mahal i Szach – Dżehana. W takich chwilach człowiek pojmuje, że aktem narodzenia sztuki jest miłość. Tadż Mahal powstał z miłości zatrzymanej w uścisku pamięci, i tylko tak można go odebrać w pełni, gdyż jak powiedział Herman Hesse ; „Tak jak nie istnieje wielkie dzieło sztuki, które nie powstałoby z miłości, tak nie ma właściwego stosunku do dzieła sztuki, jak poprzez miłość”. Ale czas wracać…muszę zostawić miejsce w którym w myślach układały mi się najpiękniejsze milczenia pod słońcem…Jeszcze na chwilę się odwracam, przystaję, i patrzę jak umieram.
W DRODZE DO ŻYWEJ BOGINI
Stolica Nepalu, kraju, w którym „bogowie są wiecznie młodzi” musi na nas jeszcze trochę poczekać. Wyjeżdżamy z lasu na szosę prowadzącą wśród nepalskich wsi , kiedy gaśnie nam samochód. Natychmiast zbiegowisko, dzieci przyklejają ręce do szyb, wdrapują się na mikrobus, kobiety z niemowlętami na rękach śmieją się z oddali. Życie w wiosce ustało, skończyło się pranie, gotowanie i drzemka, wszyscy solidarnie przybyli na skraj szosy, gdzie mężczyźni debatują co się stało z tarczą sprzęgła. Powoli wieś zaczyna się oswajać z naszym widokiem. Dorośli wracają do swoich zajęć. Kobiety jak co dzień znoszą wodę i drewno na opał. Ciężkie gałęzie umocowują na plecach, chylą się od ciężaru. Pod górę, w stronę wioski idą ugięte mosty ramion niosących wiadra pełne wody, dobroczynnej wody płynącej w żyłach jak krew, wlewającej siły do marszu. Woda jest obecna przy każdym tutejszym posiłku, suto przyprawionym masalą, czyli najprzeróżniejszymi przyprawami rozpalającymi gardło. Po pracy kobiety przygotowują ryż z soczewicą. Dzieci czym prędzej wybiegają z jedzeniem na dwór, wciąż nie mogą się nadziwić obcym. Matki przynoszą im jeszcze po placku i pilnują, czy dzieci jedzą prawa ręką. Jeszcze do dziś w niektórych wioskach uważają, że lewa ręka jest nieczysta. Uczą na grać w kamienie, kiedy okazuje się, że nasz indyjski mikrobus jest znowu w stanie dowieźć nas na koniec świata. Tak żal jest stąd wyjeżdżać! Wieczorem docieramy do Katmandu. Jest zupełnie ciemno, elektryczność włączą dopiero za godzinę, bo ze względu na oszczędność jest wyłączana w określonych godzinach. Tylko po tlących się knotach małych ogarków widać, że gdzieś przy drodze mieszkają ludzie. Wreszcie mijamy przedmieścia i wjeżdżamy do miasta. Skończyły się żarty. Koniec zabawy. Jesteśmy w mieście, gdzie żyją bogowie. Jutro ucałujemy im stopy. Dzisiejsza kumari, czyli żywa bogini z Katmandu, ma siedem lat. Nepalczycy wierzą, że dziewczynka jest boginią. Została wybrana spośród kilku innych dziewczynek z newarskiej kasty buddyjskiej, gdyż jako jedyna przetrwała specjalną próbę. Zostawiono ją samą na całą noc w ciemnym pomieszczeniu wśród przerażających masek demonów i wszelkich złych duchów. Miała wtedy kilka miesięcy i nie płakała. Nepalczycy uznają, że to dowód na jej moc odpędzania demonów i wszelkich złych duchów. Od dzieciństwa mieszka więc ona w pałacu w stolicy i pozostanie boginią do okresu dojrzewania. Kumari nie może stąpać po ziemi, dlatego noszona jest w lektyce. Jako żywa bogini, uważana za wcielenie Kali, dziewczynka sprawuje władzę nawet nad królem, do której ten udaje się po radę i błogosławieństwo. Za kilka lat przyjdzie czas na wybór następnej kumari… dzisiejsza wróci prawdopodobnie do swojej wioski zabezpieczona dożywotnią pensją od rządu. Nepalczycy powątpiewają czy wyjdzie za mąż, bowiem legenda głosi, że kumari sprowadza śmierć na swego męża… Kathamndu, Mekka poszukujących, jest miastem zdziwień. Bogowie i boginie są tu wiecznie młodzi, a na wszystkie ludzkie poczynania patrzą zewsząd oczy Buddy, namalowane z czterech stron na zwieńczeniach świątyń sakralnych; stup i na drzwiach domów. Oczy Oświeconego, wszystkowiedzącego, patrzące na świat z miłosierdziem, jakby zdawały się mówić nieustannie: OM MANI PADME HUM, pieśń waszych głosów jest jednością… Bywały podróże inne niż ta. Tu noce poetyckich chłodów i świętych upałów. Zmierzch się okrywa mgiełką nowych krain, zaczął się dzień jakiego nie znałeś. W Nepalu można się zakochać. Jeszcze tu wrócę… wierzę Paulo Coelho mówi prawdę: „ Kiedy czegoś pragniesz, to cały wszechświat działa potajemnie byś mógł to pragnienie spełnić.”
KULT CIELESNEJ MAGII I SAMOBÓJCZA ASCEZA KHADŻURAHO
„Religia jest świecą wewnątrz wielokolorowej latarni. Każdy patrzy przez pryzmat innego koloru, ale świeca zawsze tam jest.” -Muhammad Naguib
W Indiach , które są kalejdoskopem religii, gdzie życie ludzi wyznacza magia i tradycja, gdzie co drugi mężczyzna oddaje się ascezie, tam właśnie, w stanie Utrat Pradesz, leżu malutkie Khadżuro, którego mieszkańcy praktykują nieustający kult Sziwy i Siakti. Rankiem idę więc do zespołu świątyń z początku XI wieku, gdzie czeka na mnie to, czego jeszcze w Indiach nie spotkałam. Są to świątynie tantryczne, bowiem rozwinął się tutaj kierunek tantryków i sitaków, którzy uważali, że poznanie Boga poprzez samą kontemplację jest niemożliwe. Dlatego czcili oni siakti jako pierwotną moc boga, która podtrzymuje życie. Siakti stanowi energię wcieloną w Boginię-Matkę, zwaną Dewi. Siaktowie wierzą, że nosicielkami tej boskiej energii są kobiety. Może ona jednak występować w różnych przejawach, w dobrych i szkodliwych aspektach, np. w postaci czarnej Kali, symbolu zniszczenia, przedstawianej z girlandą ludzkich czaszek. Aby ponowić proces stworzenia świata, zapoczątkowany przez rozrodczą energię Siakti siaktowie łączą się grupy, aby wspólnie odbywać swe ortodoksyjne obrzędy, podczas, podczas których rytualne stosunki płciowe symbolizują połączenie z bogiem i odblokowanie boskiej energii.
Czerwona energia kobiet będących uosobieniem Siakti w połączeniu białą energią męskiego nasienia staje się wówczas źródłem boskości. Indie mają więc wiele twarzy. Chociaż zasadniczo wydawałoby się, że otaczająca nas rzeczywistość, materializm i ludzkie ciało są odrzucane jako zbyteczna złuda i iluzja, tu, w Khadżuraho znaleźli się bramini, którzy skierowali swą religię ku ciału i oddali się kultowi cielesności. Przepiękna świątynia Waśwanathy cała pokryta jest rzeźbami apsaras – nagich tancerek noszących w sobie rozrodczą energię i boskość zarazem oraz scen, które składają się na księgę Kamasutry. Turyści odwiedzający khadżuraho oglądają rzeźby jak osłupiali, kiedy dowiadują się, że nagie postaci nie są ukazane bez celu, nie stworzono ich dla sztuki samej w sobie, lecz spełniają one rolę kamiennych przekazów szukania boskości w połączeniu ludzkich ciał.
Wieczorem przy kompleksie świątyń odbywa się pudża (rytualne składanie ofiary) na cześć boga Sziwy. Świątynia ze smukłą wieżą w kształcie pocisku, wewnątrz jest okrągła. Zaprzyjaźniony Hindus pokazuje mi lingam, symbol Sziwy reprezentujący dwoistość jego natury. Lingam (fallus) symbolizuje więc siłę męską, a żeńską moc stanowi joni (macica). Sziwa często ukazywany jest jako postać pół-męska, pół-żeńska. Hindusi stojący naokoło lingamu klaszczą i śpiewają aż do chwili znaku od bramina. Uderza on w bębny i wtedy podchodzą do lingamu, woda spływająca z niego trafia do kanalika joni okalającego lingam i dochodzi do zjednoczenia energii. Hindusi dalej śpiewają, przykładają czoła do lingamu. Czas unosi się nad nami jak w malignie, zatacza krzywe kręgi w dymach palonych kadzideł i wirujących ziarenek ryżu, gubi kierunek. Zamiast wyprzedzić cień maszyn i widmo cywilizacji, zawraca eliptycznie w przeszłość, powraca do dawnych dni magii i tradycji, kiedy Brahma, źródło sprawczej siły, stwarza, Winszu zachowuje, a Sziwa bezustannie niszczy i tworzy nowy kosmos, aby ruch świata nigdy się nie kończył. Z każdym dniem Khadżuraho zadziwia mnie coraz bardziej. Po nocy spędzonej na pokazie hinduskich tańców, nasza pilotka prowadzi nas do świątyń dżinijskich. Kim są tajemniczy dżiniści? Religia ta powstała około VI wieku, a więc mniej więcej w tym czasie co buddyzm. Co więcej, z buddyzmem łączy ja brak wiary w boga. Założycielem dżinizmu był słynny asceta Mahawira, który usiłował wyzwolić ludzi z więzów sansary, strasznego koła istnień, nieustającego cyklu śmierci i ponownych narodzin. Mahawira zrozumiał, że jest to możliwe tylko dzięki ascezie. Człowiek sam skazywał się na pęta sansary stosując przemoc. Przemoc jest najgorszym działaniem człowieka. Zgodnie z naukami Mahawiry, dzisiejsi dżiniści są całkowicie wierni zasadzie ahimsy – nie czynienia krzywdy. Objawia się to w skrajnych formach, dżiniści ukrywają się w lasach, rezygnując z doczesnego świata i odzienia. Zakonnicy ci wędrują nago przez puszcze, zamiatając drogę przed sobą miotełkami, aby nie uczynić krzywdy żadnemu stworzeniu. Oddychają przez maseczki, aby przypadkiem nie połknąć owada, rezygnują z kąpieli w rzekach, aby uchronić od śmierci najmniejsze wodne stworzenia, uważają bowiem, że nawet najdrobniejsze, niewidoczne organizmy posiadaj a dusze. Ich życiem kieruje nade wszystko ahimsa – wystrzegają się wszelkich aktów przemocy. Znane są też przypadki dżinistó, którzy aby w pełni oddać się ascezie praktykowali samobójcze głodówki. Dżinizm wywarł wpływ także na wyznawców innych religii. Z ahimsy wywodzi się przecież polityka biernego oporu stosowana przez Mahatmę Gandhiego. Świątynia dżinijska w Khadżuraho obfituje w posągi dżinistów – ascetów, najczęściej siedzących nago w pozycji w jakiej ukazywany jest Budda i oddających się medytacji. Khadżuraho zadziwia bezpośredniością. Ileż tam nagich ciał! Kult kobiet noszących boską energię i kult ahimsy, nie czynienia krzywdy. Wszystkie wierzenia są żywe do dziś, hindusi oddają swym bogom i świętym ascetom należną część i choć dżiniści praktykują najostrzejszą formę ascezy i zachowują czystość seksualną, w tym samym czasie kwitnie kult Siakti i ludzkiego ciała. wszyscy przecież mają ten sam cel – wyrwać się z koła sansary i każdy odłam realizuje go na swój sposób.
W RÓŻOWYM MIEŚCIE DZAJ SINGHA
Możliwe, że Dżaj Singh wcale nie był romantyczny. Interesował się astronomią, to wszystko. A może po prostu tęsknił za spokojem, który znajdował tylko na niebie? Nie… był inny. Ukochał gwiazdy i niebo. Rodzice niezwykłego maharadży już od jego narodzin przypisywali mu wywodzenie się od samego Słońca. Ludzie powiadali, że lubił siadywać wieczorami na dziedzińcu swej starej fortecy Amber i nierzadko spędzał tam całą noc, opowiadając niezwykłe opowieści kobietom ubrany, w biel. Czasami, gdy tak leżał wsparty na poduszkach, głos jego zmieniał barwę. Przymykał wtedy oczy i mówił, że księżyc pachnie światłem. U jego stóp klęczały mieszkanki haremu i śniły, co rozkazał. A on wzdychał do nieboskłonu i niebo płynęło ku niemu i przemawiał do nich, słowami władcy, a zarazem poddanego niebios, prosił, by zamknęły oczy, niech gwiazdy schodzą nagie i ujrzy sny malowane gwiazdami. Czarne niebo rozpękane światłem przynosiło mu spokój i siłę. Rozbudzało jego marzenia i zuchwałość. Pewnej nocy wykrzyknął, że Ptolemeusz był „tylko nietoperzem, któremu nie udało się dotrzeć do słońca prawdy”. On te prawdę chciał posiąść i podziwiać. On, wielki Dżaj Singh, maharadża Amberu, stworzy miasto wspaniałe, wybuduje miasto różowe jak mleczna poświata słońca schodzącego w noc i złożyłam największy hołd niebu. Nad ranem księżyc dogasł, a w Dżaj Singh narodziło się pragnienie realizacji swych niezwykłych planów. Ponura forteca w Amberze już mu nie wystarczała. Postanowił, że nowe miasto będzie głosiło jego imię. Powstał Dżajpur, a w nim potężne obserwatorium astronomiczne. Tam Dżaj Singh obserwował gwiazdy. Trzeba je chronić i cieszyć nimi oczy z odległości. Jego myśl podjął jego syn i następca, Prathap Singh. Wybudował więc Hawa Mahal, Pałac wiatrów, który w porze wiatru śpiewał niebiańskie pieśni i dał w nim miejsce kobietom. Niańki, służące, małe dziewczynki, konkubiny i żony zamieszkałe w „zenanie”. Oprawione w złoto jak drogie kamienie, kobiety spędzały całe swe życie, nigdy nie wychodząc na ulicę. Zajmowały rozległe apartamenty na terenie pałacu i jedyny obraz ulicy miały z setek filigranowych okien Pałacu Wiatrów. Musiały pozostać niewidoczne, ich piękno było przeznaczone tylko dla oczu Prathapa Singla, syna maharadży rozkochanego w gwiazdach…
Pałac Hawa Mahal śpiewa na różowo. Ale w dzisiejszą noc nie jest nam dane w ciszy obserwować niebo. Tłumy ludzi wylęgają z domów i hoteli na ulicę, z okien wyglądają dziesiątki stłoczonych głów i machających rąk. Ruch na ulicach wstrzymano – nadchodzi procesja weselna. Ciągnie się ona ulicami miasta już od południa. Dzieci niosące na głowach latarnie tworzą świetlisty szpaler, za nimi w kolejności nadciąga orkiestra. W środku szpaleru, wewnątrz tej hałaśliwej, oślepiającej drogi, Ida goście weselni. Co kilka metrów pochód staje i goście zaczynają tańczyć, na każdym zakręcie, w każdej ulicy wabią nowych gapiów, by przyłączali się do uroczystości. Zebrało się już chyba z pięćset osób i wciąż przybiegają nowe. Szukam wzrokiem pana młodego, przystrojony w turban, jedzie na samym końcu, na białym koniu. Przed sobą trzyma swego małego brata. Pozdrawia wszystkich przybyłych wyciągnięciem ręki. Pochód zmierza w stronę domu panny młodej, gdzie czeka ona na swego oblubieńca. Pan młody przedstawia się jako Harrish i zaprasza nas na wesele! Mówi, że będzie to dla niego nieprawdopodobny zaszczyt gościć turystów z zagranicy. Hindusi śmieją się i klaszczą z uciechy, wciągają w krąg tańczących, gdzie młode dziewczyny błyskają w tańcu ozdobnymi hindi na czołach. Ręce maja jak z gumy, giętkie, roztańczone we wszystkich kierunkach naraz, ruchy płynne, a zarazem eleganckie i pełne gracji. Wirując w tańcu, niemal ogłuchli od fałszowania trębaczy z orkiestry, którzy grają na zasadzie im głośniej tym lepiej, docieramy przed dom panny młodej, gdzie na przyszłego męża już czeka ojciec i pudżarin. Harrish z poważną miną zsiada z konia. Podchodzi pod bramy domu przystrojonego girlandami kwiatowymi lampionami, po czy zdejmuje buty i bosy siada na poduszkach obok ojca i naprzeciw pudżarina. Pudżarin odprawia dla niego ostatnią pudze przed ożenkiem. Macza kościsty palec w sproszkowanym cynobrze i rysuje mu na czole tikę na znak boskiego błogosławieństwa, a głowę posypuje ryżem. Potem bierze w dłonie jego rękę i długo jej się przygląda odmawiając modlitwy, Ady dobrze wiodło mu się w życiu, bogowie mieli go w swojej opiece i aby zawsze miał dobrą karmę. Należy on do kasty kapłanów – filozofów, stąd nadzoruje on i przeprowadza obrzędy. Pudża jest odprawiana jak przestało na prawdziwy hołd składany Bogu, nie brakuje tradycyjnych rekwizytów – wody z Gangesu, kwiatów i ryżu. Pudżarin zapala kadzidła i potrząsa dzwonkiem. Orkiestra dmie z całych sił w trąby, tłum gapiów rozstępuje się i robi przejście panu młodemu, który po tylu godzinnej procesji jest pewnie bardzo szczęśliwy, że w końcu dotarł do swej przyszłej żony. Całe miasto cieszy się razem z nim, chłopcy obdarowują Hinduski kwiatami i proszą je do tańca, ludzie naokoło klaszczą, z okien dobywają się wesołe okrzyki i życzenia dla młodej pary. Cieszą się wszyscy, każdy czuje się zaproszony na uroczystość ,wesele jest jak publiczny festyn, Hindusi tańczą zapamiętale, nie myśląc o niczym, ciesząc się z chwili kiedy ich okrzyki giną w hałasie orkiestry. Takich ich zapamiętam, szczęśliwych z tego co przynosi dzień, zadowolonych z życia, bo przecież nawet gdy jest ono nędzne i ubogie, stanowi drzwi do następnych wcieleń. To nasza ostatnia noc w Indiach. Zrozumieć Indie, to trochę tak jakby zrozumieć nagle cały świat. Dochodzi do głosu nowa koncepcja czasu. Stajesz w szeregu niebieskawych bogów. Dusza przygasa, rozpływa się w niebycie, odkrywasz w sobie śmiejące się dziecko i czujesz jak z oddechem rodzą ci się ptaki wyrywające się z piersi. Czytasz słowa wyryte na piersiach, nowe śpiewy teraźniejszości. Nie było wczoraj i nie będzie jutra. Jedyną rzeczywistością jest dzisiaj, przebudzony czas między wspomnieniem przeszłości, a świadomością o nowych dniach. Indie pochłaniają cię bez reszty, nie możesz przestać śpiewać w pospiesznym szukaniu słów, które dadzą się ubrać na kształt tamtych widoków. Czujesz, że jeszcze wrócisz, czujesz, że jeszcze tu będzie śpiewał, choćbyś nawet miał przebywać całą drogę na kolanach. Więc wracam – do tych snów prawdziwych, do mych Indii nieskończonych.
Aby wybrać się z nami na wyprawy:
- Indie Północne z Kalkutą - kliknij tutaj
- Indie - Nepal - kliknij tutaj
- Indie Południowe - kliknij tutaj
- Indie dla wybrednych - kliknij tutaj