Atmosferę napięcia wyczuwa się już w Los Chiles, ostatniej granicznej miejscowości na terenie Kostaryki. Kostarykańska służba medyczna na granicy w osłupieniu i z niedowierzaniem obserwuje naszą niezłomną wolę udania się do kraju sąsiadów - Nikaragui.
Śniadolica Metyska podaje nam tabletki na malarię, które i tak nie uchronią nas przed straszliwym komarem dengo, powodującym gwałtowną gorączkę przy pojedynczym, a zgon przy podwójnym ukąszeniu. Kobieta patrzy na nas jak na straceńców a w jej wielkich oczach maluje się strach zmieszany z trwogą o życie ludzi, których widzi w końcu po raz pierwszy w życiu.
Jej spojrzenie jest tak sugestywne i wymowne zarazem, że u niektórych rodzi się niepokój i chęć zawrócenia. Ale na to nie ma już czasu. Przewoźnik i za razem właściciel byle jak zbitej, drewnianej krypy krzyczy z brzegu rzeki, że czas odjeżdżać. Ładujemy się zatem, płyniemy w kierunku San Carlosjuż po stronie Nikaragui. Rzeka mętna, pełna zdradliwych wirów, pływających kłód, wśród których trudno wręcz dostrzec zaczajone na ofiarę krokodyle. Chybotliwa łódź dowozi nas do posterunku granicznego. Trzech młodych chłopaków pod daszkiem na czterech kołkach z rozbawieniem ogląda nasze dokumenty. Kartkując paszporty spoglądają na siebie i wybuchają śmiechem. W końcu oddają nam je, dają znak do odjazdu. Za nami została zasobna, cywilizowana Kostaryka, przed nami stoi otworem najbiedniejszy, wyniszczony wojną kraj wielu zdziwień - Nikaragua. Nasza trasa miała zaprowadzić nas m.in. do Granady, najładniejszego kiedyś miasta tego regionu, drogą wodną - wodolotem pojezierze pełnym słodkowodnych rekinów. Niestety, dziwowanie wopistów nad naszymi paszportami trwało zbyt długo, zabrakło nam 10 minut. Zobaczyliśmy tylko jak nasz wodolot majestatycznie odpływa w dal... Niebieskogranatowa, równa tafla jeziora wspaniale odbija wszystko, co tylko zechce się w niej przejrzeć. Białe, pojedyncze, wiszące wysoko chmury, nisko śmigające jaskółki i pochylające się nad poręczą pomostu, wykrzywione grymasem przerażenia twarze uczestników wyprawy.
San Carlos to głęboki interior, w którym zostało wiele broni po niedawnej wojnie i jeszcze więcej ludzi, którzy potrafią zrobić z niej użytek. Noc może okazać się rozstrzygającą wręcz o wszystkim Trzeba uchodzić stąd i to jak najszybciej.. W momencie uświadomienia sobie tej oczywistej konieczności czas nagle przyspiesza, w takich najlepiej można odczuć relatywizm w pojmowaniu owego czasu, płynie zbyt wól no lub tez zbyt szybko. Nie zostało go zbyt wiele. Za horyzontem czai się już złowroga zdradziecka noc, która tu w tropiku nastaje nagle, w jednej chwili, znienacka. Wtedy na próżno szukać kogokolwiek na ulicy. Wszyscy zamykają się, ryglują, czekają świtu. W takich sytuacjach musi znaleźć się jakieś wyjście i znalazło się. Żółty, wielki jak stodoła, przedpotopowy autobus do przewozu dzieci, z sześcioma uzbrojonymi po żeby żołnierzami do ochrony jawi nam się jak zbawczy rydwan do nieba. Za trzy godziny mamy być na miejscu. Oddychamy z ulgą.
Wyjechaliśmy poza miejscowość. Spędzają bydło do obejść. W tumanach kurzu na wyboistej drodze autobus manewruje między wychudłymi krowami o zapadniętych bokach. Pojawiają się wioski, jedna, potem druga. W ciemnościach, które już zapadły, nie widać prawie nic, tylko gdzieniegdzie płomyk świecy, przy którym błyszczą białka oczu zabiedzonych dzieci siedzących w kręgu światła. Dalej pustkowie, rzężenie silnika i pomruki nocy. Nic tylko spać.
Kiedy przestało kołysać stało się jasne, że stoimy. W środku leśnej głuszy silnik odmówił posłuszeństwa. Odruchowo obserwujemy reakcje jadącej z nami ochrony.
Są zdenerwowani, odbezpieczają broń, wychodzą z autobusu. Czuję jak żołądek zaczyna mi wędrować w okolicę gardła. Przedziwne uczucie. Oglądam się na sąsiadów. Nikt nic nie mówi. Dochodzi suchość w ustach. Mój najbliższy towarzysz próbuje zwilżyć spieczone, spękane wargi, raczej bez skutku. Jakoś nikt nie chce żartować. Żołnierze odpalają rakietę, w jej migotliwym blasku widać papierowe twarze. Dorota modli się. Słychać brzęczenie setek komarów. Całe ich roje kłębią się pod sufitem autobusu, ich wibrujący dźwięk staje się nie do zniesienia. Wibruje, wierci wręcz dziurę w mózgu. Który z nich jest dengo? Powraca obraz młodej Metyski z kostarykańskiej granicy.Może trzeba było zawrócić. Myśli krążą szybciej niż krew w żyłach, a serce wali jak młot. Strach-zwyczajny, ludzki, paraliżujący umysł i ciało, narasta. Słowa grzęzną gdzieś w gardle, nadal nikt nic nie mówi, nie komentuje sytuacji, ale jest prawdopodobnie całkowita jednomyślność.
Wpakowaliśmy się w niezłą kabałę. Wzrok szuka punktów zaczepienia. Czasami w tym mroku gdzie mato co widać, czyjeś spojrzenia skrzyżują się, ale tylko na chwilę, po czym trwożnie uciekają w bok. Lepiej o tym nie mówić, a oczy przecież mówią wszystko. Wyczekiwanie na coś zawsze zwalnia bieg czasu. Tym razem zatrzymało go w miejscu. Ta cicha przepojona wonią ziół i traw noc zdaje się nie mieć końca. W owej złowrogiej chwili ktoś wreszcie zdobywa się na komentarz - jesteśmy wśród węży - mówi przez ściśnięte gardło. Rozlega się salwa nerwowego śmiechu. Ale napięcie jakby puściło. Wraca kierowca coś tam ciągle majsterkujący przy silniku. Każe wysiadać, pchać. To dobra komenda. Coś trzeba robić, przestać myśleć, działać. Pchamy wszyscy. Zaczyna szaRPAć. Pali. Wracają żołnierze. Głowy do góry.
Niech żywi nie tracą nadziei. Noc zebrała już swoje żniwo. Pięć kilometrów dalej widzimy w świetle reflektorów podziurawiony kulami, wypalony wrak samochodu osobowego. Czuć jeszcze swąd gumy. Być może to ten sam, który nas wyprzedzał zaraz na początku naszej podróży.
Dnieje kiedy wyjeżdżamy do Granady. To była długa noc. W porannym, nieśmiałym jeszcze słońcu skrzą się miedziane dachy kościołów.
Prostujemy obolałe kości. Skoro bolą, znaczy jesteśmy żywi i cali. Viva Nicaragua!
Aby wybrać sie z nami w podróż do Ameryki Środkowej kliknij tutaj.