W ciemnościach wyglądał imponująco. Strzelisty pióropusz ognia i iskier pojawił się nagle za którymś wzgórzem. Oniemieliśmy. Wulkan w pobliżu miasta Leon, do którego zmierzaliśmy na nocleg obudził się z trzydziestokilkuletniego letargu, zaczął zionąć nagle ogniem, dymem i popiołem. Popiół walił się w kierunku miasta. Na drodze coraz więcej pojazdów. Władze przystąpiły do ewakuacji zagrożonych osiedli. Z żywiołem nie ma żartów.



Ratuje się kto może. Wypada i nam zatroszczyć się o własna skórę. Rezygnujemy z noclegu w Leon, jedziemy do Chinandegi. Spoglądamy trwożnie na coraz większy, buchający żarem strumień rozżarzonej do czerwoności lawy. Mimo, że to spora odległość, gorąc dochodzi aż tutaj. W porywach wiatr przynosi ostrą, słodko-mdłą woń siarkowodoru.
Stoimy jak wryci, zaszokowani nagłością sytuacji i jej narastającą dramaturgią. Pędzący na sygnale radiowóz zwalnia przy nas. Jechać! - krzyczy któryś z policjantów- Peligroso! Niebezpiecznie! Być może ma rację, ale my tkwimy na tym samym miejscu jak gdyby przykuci do podłoża. Wulkan w tym czasie pulsuje z coraz to większą siłą, ale nieregularnie. Tak jakby dławiąc się i krztusząc od nadmiaru dymu i popiołów, które z siebie wyrzuca. Wzrok przyzwyczaił się już do ciemności. W rozbłyskach ognia widać wyraźnie majestatyczny, wyczerniony wierzchołek i spływające po nim jęzory lawy. Nieokiełznana siła natury pokazuje tu dzisiaj swój pazur. Od czasu do czasu wulkan wydaje pomruki, niczym dzika bestia szykująca się do ostatecznego ataku. Bulgocze i kipi diabelski krater. Niekiedy tylko w niebo strzelają rozświetlone kule. To bomby bazaltowe, straszliwie zdradzieckie i rażące na dużą odległość. Pewnie stalibyśmy tak jeszcze długo gdyby niejedna z nich. Przeleciała ze świstem nad naszymi głowami, żłobiąc następnie obszerny lej za mikrobusem. To była najlepsza komenda do odwrotu. Odjeżdżamy. Do zaplanowanego miejsca noclegu jeszcze godzina jazdy. Po niebie wędruje pyzaty księżyc. Rozświetla okolicę. W jego delikatnej poświacie bledną ognie wulkanu. Wydają się gasnąć, aż nikną zupełnie w miarę oddalania się. Chinantega- śpi kiedy wjeżdżamy na jej przedmieścia. Jest późno w nocy. Postanawiamy dołączyć jak najszybciej do tego zaspanego towarzystwa. Dość wrażeń na dzień dzisiejszy. Zasypiając nie wiemy jeszcze, że będzie to sen przerywany.
Dwóch nocnych stróżów pilnujących tego kwartału ulic nawiązuje łączność między sobą przy pomocy gwizdków. Jakoś co pół godziny słychać wtedy przeciągły, przejmujący gwizd, przy którym i umarły stanąłby na równe nogi. Cóż dopiero my, w kwiecie wieku i wczesnej wiośnie życia będący młodzieńcy. Do rana budzeni jesteśmy w równych, dających się przewidzieć odstępach czasu. Dochodzi do tego, że ktoś zaczyna głośno żałować, że nie dał się trafić bazaltową bombą przy wulkanie. To prawdziwa tortura. Inni, którzy po trzeć i m czy czwartym przebudzeniu zasnąć nie mogą obserwują jak bladość świtu zamienia się w pomarańcz, czerwień, purpurę, jak wreszcie jaśnieje wszystko - wstaje dzień. Zaczyna się zwykła, codzienna krzątanina a pracowici stróże nocni schodzą ze swoich posterunków.
Dla nas to jednak kiepska pociecha. Może odeśpimyw Hondurasie....

A póki co Viva Nicaragua ... i jej nocni stróże.

Aby dowiedzieć się więcej o wycieczcę do Ameryki Środkowej kliknij tutaj !

ZAMÓW NEWSLETTER