W jądrze ciemności
Do Phnom Penh leci się z Bangkoku zaledwie godzinę. Na kambodżańskim lotnisku czekają dzieci o smutnych oczach, ledwo odwzajemniające uśmiech. Ulice są ciemne i puste, choć nie ma jeszcze nawet 22-giej. Udziela się dziwny niepokój. Podskórny lęk, chowany do tej pory pod maską żądzy wrażeń wypełza nieśmiałą falą. W głowie kłębią się zasłyszane wcześniej ostrzegawcze komentarze znajomych. Świadomość, że 17 km od Phnom Penh zaczynają się Pola Śmierci jest przerażająca. Na suficie w pokoju przyklejona jest fosforyzująca strzałka wskazująca kierunek Mekki. Hotelik prowadzą muzułmanie.
Zostawiam rzeczy, zabieram latarkę i postanawiam wyjść. Moje kroki w stronę wyjścia wywołują konsternację. Przed budynkiem ani żywej duszy. Mam na siebie uważać.
Miasto, choć na pierwszy rzut oka wydawało się umarłe, okazuje się żyć własnym życiem. W pubie "Heart of darkness", którego nazwa ("Jądro ciemności") doskonale oddaje atmosferę okolicy, roi się od zapaleńców wszelkiej maści. Na nabrzeżu ryczą taksówki, rikszarze i chlopcy na skuterach, którzy za pół dolara przetransportują cię gdzie zechcesz. Wiozą ze sobą wszystko - teściowe, worki ryżu, stare kartony, zarżnięte lub jeszcze kwiczące świniaki. Na ulicach leżą pokotem kalecy, którzy żyją tylko dzięki ludzkiej litości. W co niektórych restauracjach można zamówić happy pizzę z haszyszem.
Jest wreszcie ciemność, gęsta, głęboka, gdy tylko trochę oddalisz się od rzeki i nienaturalna cisza.
* * *
S-21 - dokumentacja zbrodni
Droga jest dziurawa jak sito, właściwie trudno to nazwać drogą, to jakiś piekielny tor najeżony śmieciami i wyrwami po minach. Na poboczach toczy się życie mieszkańców stolicy. Zewsząd ludzie wyciągają do ciebie ręce lub nogi, które kiedyś mieli. Nie są nachalni, ale ich wzrok nie pozwala ci przejść obojętnie. Ogarnia cię poczucie winy, że sam masz aż dwie nogi, dwie ręce i zdrowe oczy. W tumanach kurzu młody chłopak sprzedaje bagietki i żabie udka, spuściznę po czasach kolonizacji przez Francuzów. Zza węgła nagle wyłaniają się zasieki z kolczastego drutu - to już ogrodzenie Tuol Sleng. Niegdyś szkoła, w 1976 roku przejęta przez Czerwonych Khmerów i ustanowiona "Security Office 21". Dzisiaj mieści się w niej Muzeum Ludobójstwa.
Zwiedzanie tego muzeum to jedno z bardziej przygnębiających przeżyć w życiu. W dawnych klasach przerobionych na więzienne cele strasza żelazne łóżka i zardzewiałe pudełka po insektach, które miały pomagać w wydobywaniu zeznań. Na straży więźniów stały wyszkolone przez Czerwonych Khmerów dziewczynki i chłopcy w wieku od 12 do 15 lat. Na korytarzu wisi regulamin: Musisz odpowiadać na moje pytania natychmiast, nie marnując czasu na zastanowienie. Podczas doznawania wstrząsów elektrycznych nie wolno ci płakać...
Jest w człowieku coś, co każe mu rejestrować własne okrucieństwo. Dzięki temu, że Czerwoni Khmerzy robili pełną dokumentację swych zbrodni, na ścianach wiszą teraz dokumenty i zdjęcia pomordowanych. Przed i po torturach. Wychudzonych i opuchniętych. Żywych i martwych. Ściany są zawieszone fotografiami od góry do dołu - ponad 17 tysięcy osób wywieziono z Tuol Sleng do Choeng Ek, gdzie wykonano na nich wyrok śmierci. Ocierające się o kicz przedstawienia malarskie przyprawiają o dreszcz - tortury ukazane kilkoma machnięciami pędzla z atwością możesz sobie wyobrazic na własnej skórze. W ostatniej sali mapa Kambodży ułożona z czaszek przypomina niedawnej historii kraju.
Na zewnątrz życie toczy się dalej. Ulice Phnom Penh, matowe od pyłu, przywodzą na myśl pobojowisko, czas po Apokalipsie. Kambodża liże rany.
Pola Śmierci
Killing Fields w Choeng Ek zaczynają się już 17 km za Phnom Penh. Za dwa dolary masz tutaj umówione spotkanie ze śmiercią. W tym samym czasie natura krzyczy całą sobą, zaprzecza temu co się tu wydarzyło. Wszystko wokół żyje. Bzyczą natrętne muchy. W pobliskich stawach kwitną lilie wodne. W latach siedemdziesiątych blisko 17 tysięcy osób przewieziono tu po więziennych torturach. Większość, jeśli nie zmarła z głodu i wyczerpania, Czerwoni Khmerzy zatłukli na śmierć maczugami, żeby nie tracić cennych naboi. Zwłoki pochowano w masowych grobach, po 450 osób.
Dzisiaj doły porasta trawa. Wolisz myśleć, że strzępki ubrań i odłamki kości sterczące z ziemi to wymysł twojej chorej wyobraźni. Ale nie można się oszukiwać. Piramida z 8 tysięcy czaszek mówi sama za siebie. Widok chwyta za gardło. Czaszki są równo ułożone, posegregowane według płci i wieku. Na wysokości moich oczu leżą te z etykietką "Mężczyźni, ok. 40 lat". Pochylam się niżej - "Kobiety, ok. 20 lat". Potworność tego miejsca, w zderzeniu z kipiącą życiem przyrodą, jest nie do opisania. Na szczęście po czaszkach nie widać lęku. Nie ma śladu krzyku na wargach, bólu i wyczerpania. Zostały tylko poukładane w rzędy czaszki ludzi, którzy byli Pol Potowi potrzebni jedynie martwi.
Spacer po Polach Śmierci nagle otwiera ci oczy na wszystkich wokół ciebie. Paraliżują ci? podejrzenia, czy twoi rozmówcy nie brali w jakiś sposób udziału w ludobójstwie. Partyzantka Czerwonych Khmerów składała się w większości z młodych wyrostków, mieli po 12, 15 lat i tyle okrucieństwa, ile potrafi z siebie wydobyć tylko dziecko. Byli tacy jak ty i ja, normalni, zwykli ludzie - mówi do mnie Ly Hieng. Dzisiaj żyją dalej, nieukarani. Na pytanie co się stało z jego rodziną odpowiada jak niestety niewielu Kambodżańczyków mogłoby odpowiedzieć. Szczęśliwie żyją wszyscy. Gdy miał trzy lata z rodzicami i siostrami uciekli do Wietnamu. Rozmarzony pyta, czy już widziałam Angor. Kiedyś też tam pojadę, mówi z nadzieją w głosie.
Ktoś przerywa naszą rozmowę. Nieopodal snują się dzieci, najmłodsze rysują patykami na piasku, starsze od czasu do czasu pociągają klej z chusteczek. Chowają je za plecami i ożywiają się dopiero na widok kolejnych białych zbliżających się do bramy...
Słońce parzy, obezwładnia, Na polu za kolczastym drutem pasą się wychudle krowy. Trawa krzyczy zielenią. Zderzenie życia ze śmiercią w Choeng Ek długo w noc nie pozwala zasnąć.
* * *
Duma Kambodży
"Go to Angkor, my friend, to its ruins and to its dreams."
Do Angkor prędzej czy później pojedzie każdy, kto choćby przypadkiem natknął się na zdjęcia z tego miejsca. Magia tego miasta bije na odległość, przemawia z filmów, fotografii i ustnych opowieści. Przyciąga, żeby zaraz po dotarciu doń, zaklinać swoim pięknem i tajemnicą, wywołać spontaniczny wybuch zachwytu. Najłatwiej dostać się tu z Siem Reap, gdzie jest lotnisko. Są i tacy, którzy przylatują prosto z Bangkoku tylko tutaj, nie zapuszczając się w inne rejony Kambodży. Warto wypożyczyć skuter i spędzić tu co najmniej tydzień - świątynie rozrzucone po dżungli rozciągają się na obszarze wielu kilometrów. Jest to jeden z obiektów w Kambodży, który najbardziej nadweręża kieszeń podróżnika - jednodniowy bilet wstępu 20USD, trzydniowy 40USD, tygodniowy 60USD.
Wszechświat w kamieniu
Już pierwsze spojrzenie z oddali daje Ci obraz tego na co czekałeś. Potężna kamienna brama Angkor Thom wywiera hipnotyczne wrażenie, każe Ci się zatrzymać, pokłonić głowę przed rzędem demonów i dobrych bóstw. Lecz jeszcze nie jesteś gotowy na to co ukaże się twym oczom. Stopniowo pojawiają się coraz to nowe postaci - boskie ptaki, trzygłowe słonie, niebiańskie nimfy. Kiedy spływa świt, ludzie ze wszystkich stron świata ruszają odkrywać Angkor dla siebie.
Bayon Temple
Z daleka widnieje ponad pięćdziesiąt wież. Ich zwieńczenia zaskakują swymi kształtami - rysami ludzkich twarzy. Przekraczając progi świątyni, czuje się, że to miejsce naprawdę żyje. Mniszki z ogolonymi głowami znoszą kwiaty przed posągi Buddy. Palą kadzidełka, modlą się, odpoczywają. Na murach widnieją sceny z codziennego życia Khmerów w XII wieku. Po wyślizganych schodkach, przez ciemne nisze, wąskie korytarze, wydostaję się wreszcie na wewnętrzny dziedziniec. I wtedy staje się cud!
Wokół ciebie uśmiech blisko dwustu twarzy, pełen spokoju i łagodności. Wokół ciebie wysokie czoła, usta z kącikami uniesionymi lekko do góry. Patrzą na ciebie oczy w kształcie migdałów. Patrzą na ciebie w ciszy, zewsząd, wprost z przeciwka, z boku, z tyłu, są przed tobą, za tobą, gdzie się nie obrócisz. A nade wszystko - nad tobą. Chcesz spojrzeć w niebo, a tam twarze, potężne, uśmiechnięte, o namiętnych ustach. Król doskonale wybrał ten punkt świątyni jako symboliczną reprezentację góry Meru zamieszkanej przez bogów. Bo człowiek czuje się tu jak w niebie, gdzie nie spojrzy, płynie z oczu łagodność, a potężne usta zdają się mówić to, co zawsze chciałeś usłyszeć. Są wszędzie, i nie sposób się od nich uwolnić, a jednak wcale tego nie chcesz, bo wszechogarniający spokój wbija cię stopami w ziemię, nie pozwala zawrócić. Człowiek porusza się tu w dziwnym, spowolnionym tempie, jakby zawieszony w czasie. Sprzyja temu poza zadziwienia, rozwartych szeroko oczu i rozdziawionych ust. Sprzyja temu moment rozmarzenia, a zarazem przyspieszonego bicia serca, naprzemiennego błogostanu i egzaltacji. Widok odbiera mowę, i przywraca ją po to tylko, by móc opowiadać o przedsionku nieba w Bayon Temple.
Królestwo drzew - Ta Phrom
Ta Phrom... O tym miejscu śnilam od miesiecy. Przekroczywszy poteżną bramę, przyspieszyłam kroku. W głowie dźwięczały mi słowa pisarza zakochanego w kamiennym mieście: "Go to Angkor, my friend, to its ruins and to its dreams." I człowiek tam idzie, jak wiedziony przez anioły, jak niesiony snem, którego jeszcze nigdy nie śnił. Wstrzymuje oddech, by wejść do najwspanialszego Królestwa Drzew, gdzie natura rządzi niepodzielnie, przygniata swym ciężarem świątynie, rzuca się na nie łapczywie, by połknąć je jednym haustem. Kamienie zielenieją w słońcu, omszałe. Głodne drzewa oplatają Ta Phrom swymi ramionami jak węże, w ostatnich skrętach, konwulsjach.
Jesteś zaczarowany. Przed tobą kamienie i drzewa spojone na zawsze w uścisku. Świątynie uginają się pod ciężarem zachłannych gałęzi. Na twoich oczach rozgrywa się walka natury z historią. Spod zwisających zarośli słychać kamienny pomruk, kamienną skargę stropów, reliefów oplecionych pulsującymi żyłami drzew. Bo drzewa tutaj zuchwale tańczą, nie chcą puścic ze swego żelaznego uścisku. Spływające z nadproży korzenie i liany obwiązują kamienne framugi jak łańcuchy, jak wielkie pokryte korą pępowiny są połączone w jedność z kamieniem. Apsaras, niebiańskie tancerki, patrzą na to wszystko z łagodnym uśmiechem na rzeźbionych ustach. Kamienne okienka przemycają światło do zawalonych komór, gdzie niszczeją utłuczone przedstawienia boskiego ptaka Garudy.
Ta Phrom, buddyjska świątynia poświęcona matce króla Dżajawarmana VII jest dziś w całości połknięta przez dżunglę. Pozostawiono ją w takim stanie, w jakim zastali ją w XIX wieku francuscy badacze. Dziś jest za późno na jakiekolwiek działania - gdyby teraz usunąć zarastające ją drzewa, doszłoby do zawalenia konstrukcji. Żarłoczne drzewa kapokowe królują tu niezaprzeczalnie, i przenoszą cię do innego świata.
Cisza w Ta Phrom jest wielka, wszechogarniająca, senna. Kambodżańczyk bez ręki prowadzi mnie w coraz to nowe zakamarki, ukryte pod korzeniami płaskorzeźby, zawalone gruzem przejścia, cieszy się jak dziecko na widok mojej rozanielonej miny. Ruchem brody wskazuje na porzucone w ciemnej niszy posągi Buddów z obciętymi głowami - "Khmer Rouge" - mówi, "Khmer Rouge", powtarza cicho. Partyzantka Czerwonych Khmerów nie wahała się w barbarzyński sposób pogwałcić świętość tego miejsca. Do dziś ostrzega się turystów przed zbaczaniem z wytyczonych ścieżek, wszędzie nadal tkwią tabliczki "Danger - land mines!".
Z trudem przychodzi pisać prozą o Ta Phrom. To idealne miejsce dla niepoprawnych romantyków i wielbicieli przeszłości najpierw zapiera dech, a potem wyrywa westchnienie z piersi wszystkich bez wyjątku. Tylko tam usiąść i pisać wiersze. Zostać aż do wieczora, kiedy gwiazdy zaczną pisać po niebie, spisywać ich historie... Obserwować jak cienie pełzną po serpentynach monstrualnych korzeni drzew otulających świątynię... Aż spłynie nad Angkor jedwab nocy i rozlegnie się muzyka w Królestwie Drzew.
Miniatura wszechświata - Angkor Wat
Chociaż Kambodża nigdy nie została podbita przez Indie, nie zdołała się oprzeć ich przemożnemu wpływowi. Pierwsze legendy o powstaniu państwa opowiadają o małżeństwie kambodżańskiej księżniczki z indyjskim księciem, który zaszczepił na ziemiach Kampuczy wiarę w indyjskie bóstwa. Zwiedzanie Angkor Wat staje się zatem swoistym powrotem do korzeni, do Indii. Genialny kompleks architektoniczny został ufundowany w XII wieku przez Surjawarmana II ku czci Wisznu. Chociaż wyrwany ze szponów dżungli i odnowiony, nadal nie stracił swego uroku. Symbolika tego miejsca sprawia, że człowiek cofa się w przestrzeni, do czasów sprzed przodków swoich przodków, do czasów stworzenia.
Zbliżamy się od frontu, przez kamienną drogę przerzuconą przez fosę zarośniętą liliami wodnymi. Rosną przed nami wieżyczki Angkor Wat, te same, które widnieją na kambodżańskiej fladze. Oto narodowa duma Kambodży. Religijny hymn ku czci Wisznu, wykuty w kamieniu z niezwykłym wyczuciem proporcji. Kompozycja i ornamentyka Angkor Wat zapiera dech. Tak jak w Ta Phrom głowa chyli się przed siłą dżungli, tutaj człowiek staje zadziwiony precyzją i pięknem reliefów. Ciągną się one dziesiątkami metrów i opowiadają historie indyjskich eposów i poematów. Na ścianach toczą się bitwy Wisznu z demonami, rozgrywają się walki królewskiej armii, widnieje Piekło i Niebo. Kolejne sceny prowadzą do centralnej świątyni, która jest ucieleśnieniem mitycznej góry Meru. Pięć wieżyczek to wierzchołki góry. Mury Angkoru to krawędzie świata, a woda wypełniająca fosę - wielki ocean, z którego duchy i demony czerpały nektar nieśmiertelności. Mistrzostwo khmerskich rzeźbiarzy doprowadziło do stworzenia cudu - kamiennej miniatury wszechświata.
Młodość wśród ruin
W wodzie okalającej Angkor Wat przeglądają się bose dzieci. Są rozczochrane, gołe i nie boją się obcych. Nie mogą pamiętać Roku Zerowego i Pol Pota. W cieniu kilkusetletnich ruin dorastają do swoich ośmiu, dziewięciu lat. Dziewczynki, jak małe apsary, niebiańskie nimfy, składają przed sobą ręce. Wokół gruzy, tchnące spokojem świątynie, szepty o minionej wojnie i dżungla kryjąca nie wiadomo co. Świat wygląda tam zupełnie inaczej.
Lekcja pokory
Wyprawa do Kambodży może być różnorakim doświadczeniem. Dla jednych sposobem na zaspokojenie glodu wrażeń i niepewności czyhającej tu na każdym kroku. Dla innych drogą do docenienia tego, gdzie się samemu urodziło i w jakich czasach. Niejeden po objeździe Kambodży blogoslawi w myślach wlasny kraj, gdzie można się swobodnie poruszac, nie wpadając na tabliczki z ostrzeżeniami przeciwminowymi. Spacer po Ta Phrom to lekcja pokory wobec natury. Czas spędzony w miejscu, gdzie włada nikt inny tylko przyroda, pozwala nabrać do życia dystansu.
Mimo to, że nocami pisałam te linijki z mieszanymi uczuciami, chcę do Kambodży wrócić. Wolontariusze pragnący uczyć kambodżańskie dzieci angielskiego są mile widziani.
Aby wybrać się z nami w podróż
- Birma - Kambodża -kliknij tutaj
- Birma - Kambodża - Wietnam - Laos - kliknij tutaj