Od wczoraj jestem w Kapsztadzie, z którego przepięknym położeniem konkurować może chyba tylko Rio de Janeiro. Przyjechałam tutaj , na samo południe Afryki z grupą turystyczną, którą swoim niewielkim autokarem przywiózł Roman, wspaniały przewodnik i pilot po tej części kontynentu .
Cały czas w oczach pozostaje mi niezwykły krajobraz Gór Smoczych, który towarzyszył nam przez wiele godzin, zanim późnym wieczorem osiągnęliśmy Kapsztad.
O Kapsztadzie wiele mówią różne źródła turystyczne i historyczne, ale ja chciałabym skupić się na pięknie otaczającej to miasto przyrody.
Położone na południowym skraju kontynentu afrykańskiego, gdzie podają sobie ręce Atlantyk z Oceanem Indyjskim, od południowych wiatrów i oceanów osłonięty jest monumentalnym grzbietem górskim Góry Stołowej, Głowy Lwa i Góry Sygnałowej. Grzbiet ten najczęściej pokrywa warstwa wełnistych chmur i trzeba mieć dużo szczęścia, żeby trafić na odpowiednią widoczność i móc cieszyć się widokami. Ale wierzę, że dzisiaj będziemy mieli szczęście.
Krętymi serpentynami dojeżdżamy do podnóża Góry Stołowej. Wokół sosnowe laski i wille w ogrodach. Widać, że i tutaj dał się we znaki afrykański kataklizm – pożar lasu. I mimo że na południu RPA nie wolno na otwartej przestrzeni zapalić nawet papierosa, pożary są, a ostatni był bardzo groźny. Zginęli ludzie, a węże chroniły się w przydomowych basenach. Czarne kikuty spalonych drzew znaczą miejsce pożaru. Ale już z ziemi przebija zieleń. Ze zdziwieniem zauważam, że poszycie niektórych dzikich lasków stanowi nasturcja, obficie kwitnąca na pomarańczowo. Nasturcja pokrywa też ogrodzenia i wjazdy do garaży wielu domów.
Patrzę na wznoszącą się blisko górę: dolna stacja kolejki, do której zmierzamy i hen wysoko stacja górna – między nimi dwa okrągłe wagoniki podążają w różne strony. Czuję, jaka frajda czeka mnie na stoku. Góra jest groźna i piękna. Wsiadamy. O dziwo, podłoga wagonika obraca się z pasażerami, co pozwala w pełni rozkoszować się widokiem we wszystkich kierunkach. Co chwila przede mną pojawia się ściana wagonika bez szyby – doskonale można robić zdjęcia. Patrzę najpierw w dół i zauważam, że całe zbocze góry porastają krzewiaste, amarantowe kwiaty. Przyjrzałam im się potem z bliska. To normalne, angielskie pelargonie. Jest im tu widać bardzo dobrze, bo w moim domowym ogródku, mimo dużej troski, nie chcą tak pięknie kwitnąć.
Na górze wysypujemy się szybko z wagonika i rzucamy w różne strony, by zarejestrować wszystkie możliwe widoki. Pogoda dopisuje , lekko świeci słońce. Widzę w oddali, że jeden ze szczytów zawinął się w wełnistą chmurkę, która białymi mackami spływa w dół wzdłuż żlebów, ale to nam nie zagraża. Z wysokości 1000 m oglądam , położone w dole, miasto. Oceany granatową przestrzenią otaczają grzbiet górski. Wiele tu zatoczek i różnych falistych zakrętów linii brzegowej. Woda wzdłuż brzegu jest jakby obrysowana jasną kreską – to plaże. Z tej odległości powierzchnia wody wydaje się idealnie gładka. Nieco niżej widzę poziome skaliste warstwy Głowy Lwa. Szare skały Góry Stołowej piętrzą się wokoło i opadają do oceanów. Na szerokim szczycie rosną kępami niewielkie, iglaste, jasno zielone krzewy. Końce gałązek tych krzewów ozdabiają żółte, baldachowate, mocno pachnące kwiaty. Mogłabym tu siedzieć przez kilka godzin, ale pogania dalszy porządek dnia.
Trzeba zobaczyć Cape Point – wysunięty w stronę Oceanu Indyjskiego skalisty półwysep, dokąd jedziemy linową kolejką na szynach , i gdzie możemy zakosztować prawie huraganowego wiatru, przed którym chroni Kapsztad Góra Stołowa. Oglądam latarnię morską, która jest już tylko zabytkiem i zmagam się z wiatrem, aby nie utracić aparatu fotograficznego, prawie wyrywanego z rąk. W dole kotłują się i rozbijają o skały ogromnych rozmiarów fale. Ocean jest wściekły. Niedaleko od brzegu pojawia się na chwilę grzbiet wieloryba. Naokoło rośnie obficie kwitnąca, kolorowa portulaka, a w restauracji czerwono rdzawe, dosyć duże ptaki próbują mi zabrać frytki z talerza.
Teraz koniecznie muszę postawić nogę na kamienistym Przylądku Dobrej Nadziei – Cape of Good Hope – najbardziej na południowy zachód wysuniętym punkcie kontynentu afrykańskiego. Wiatr tu nie jest wcale mniejszy. Po wykonaniu pamiątkowych zdjęć, kiedy z trudem utrzymuję obu rękami kaptur na głowie, wskakujemy szybko do autokaru. Jedziemy cały czas w otoczeniu dzikiej przyrody. Wałęsają się tu naokoło pawiany, a ziemia obfituje w kwiaty, które podziwiam. Roślinność na skałach przypomina wysokością naszą kosodrzewinę, jest tylko trochę jaśniejsza. Te krzewy to narodowy kwiat Południowej Afryki – protea. Właśnie teraz zaczyna kwitnąć . Na końcach gałązek pojawiają się kwiaty, różowe, czerwone i żółte, wielkie i owalne jak strusie jaja , otoczone przy nasadzie wianuszkiem wąskich płatków. Kwiaty te można kupić w polskich kwiaciarniach, ale cena ich jest wysoka. Inne krzewy, których nazwy nie znam, bardzo intensywną bielą kwiatów urozmaicają kolorowy dywan . Tu także zaznaczyły się ślady pożaru. Wypalona, laterytowa ziemia zmieniła barwę na białą. Takie białe plamy pojawiają się dosyć często wśród zielonych krzewów.
Ruch na drodze zostaje na jakiś czas wstrzymany – na środku drogi rozgościła się rodzina pawianów. Wszystkie pojazdy grzecznie czekają, aż małpom znudzi się okupowanie szosy. W tym czasie oglądam półkę skalną , pod którą zatrzymał się nasz autokar. Zadziwia bogactwo skalnych roślin. Delikatne, drżące na wietrze roślinki skupiają się w kępach fioletowych, różowych i białych kwiatuszków, gęsto pokrywających skalną ścianę. Śliczne. Nie zauważyłabym ich, gdyby nie te bezczelne małpy.
W drodze do Kapsztadu i także teraz na tych skalnych półwyspach zwróciła moją uwagę bardzo oryginalna, zachwycająca trawa. Trawa wygląda jak ogromny, nastroszony jeżowiec. Z zielono beżowej kępy wąskich liści wyrastają długie, puszyste, różowe kity. Trawa ta z rzadka pojawia się pojedynczymi kępkami przy szosie.
Jeszcze kilkaset metrów jazdy i jesteśmy już w cywilizowanym świecie, w otoczeniu eleganckich willi.
Tego dnia doświadczyłam licznych kontaktów z miejscowa fauną. Pomijam już pawiany, kolorowe ptaki i wieloryby – bardzo miło wspominam, blisko oglądaną, kolonię pingwinów. Małe, nieporadne ptaki, przewracające się z nóżki na nóżkę, lub odpoczywające gromadkami , a czasem pojedynczo w nadmorskich krzewach lub w piaskach plaży, wzbudzały sympatię. Był to akurat okres zmiany upierzenia i ptaki wyglądały trochę biednie. Lekceważyły zupełnie obecność intruzów, chociaż dzieliło nas od nich tylko niskie ogrodzenie.
W zatoce, nad Oceanem Atlantyckim widziałam ogromne ilości fok, których cielska przewalały się na przybrzeżnych, czarnych skałach. W oczach mam przykry widok małej foki rozszarpywanej przez ptactwo morskie. Między skałami pływały kolonie przedziwnych wodorostów, które widziałam po raz pierwszy w życiu. Rośliny tworzą pęki ciemnych, szerokich na kilka centymetrów wstążek, wyrastających z jednej łodygi. W odległej wodzie wyglądało to czarno i raczej ponuro. Tym wodorostom mogłam dokładnie przyjrzeć się potem na plaży. Nie wyglądają wcale tak strasznie, ale owinięcie ich koło nogi nie jest przyjemne.
Dzisiejszy dzień jeszcze się nie kończy. Wieczorem czeka nas zachód słońca na Górze Sygnałowej. Zwarta szarość powłoki nieba nie wróży jednak sukcesu. Część zwiedzających utonęła w przydrożnych markertach. Należę do tej niewielkiej grupy, która z Romanem nie daje za wygraną. Wjeżdżamy na górę. Nie jesteśmy tu sami. Wiele murzyńskich par porozsiadało się na trawie, czekając na spektakl natury. Widoczność jest dobra. Patrząc w prawo widzę stok góry opadający do Atlantyku. Po lewej stronie piętrzą się malowniczo skały. W dalekiej perspektywie góry i woda. Przede mną zielona łąka urozmaicona krzewami. Po trawie biegają ptaki podobne do naszych perliczek, ale znacznie większe.
Nagle dzieje się coś naprawdę dziwnego . Szara kopuła nieba pęka poziomo na zachodzie, tak jakby ktoś podniósł pokrywę szarości. W szerokiej szparze ukazuje się błękit nieba, potem trochę słonecznej poświaty i nareszcie wytacza się słońce. Jest godzina 1940 – /październik/ . Zaczyna się cudowne w kolorach zjawisko. Czekaliśmy na ten moment. Roman rozlewa wino do kieliszków. To będzie nasze pożegnanie z Afryką.
Patrzę na rozżarzone słońce. Wszystko oblewa czerwień zachodu. Słońce dosyć szybko podąża do horyzontu. Na oceanie powstaje długa, biegnąca od słońca ku nam bardzo błyszcząca wstęga. Na tle złotoczerwonego nieba rysują się czarno , pochylone ku sobie murzyńskie pary. Chmury wokół przybierają rozmaite odcienie czerwieni, żółci i fioletu. Niebo wokół słońca jest koloru jasnego turkusu. I naokoło ten wspaniały krajobraz. Z prawdziwą przyjemnością raczymy się winem.
Słońce dotknęło horyzontu – policzyłam do 7-miu i już jest niewidoczne. Przez pewien czas gasną jeszcze rozpalone zorze, a potem już tylko ciemność.
Nocny widok z góry na rozświetlony Kapsztad jest dopełnieniem tego wspaniałego wieczoru. Jeszcze kolacja w eleganckiej restauracji i jedziemy do hotelu na peryferiach miasta.
Październik 2007 r.
Aby wybrać się z nami w podróż:
-RPA + Swaziland -kliknij tutaj
-RPA w pigułce - kliknij tutaj
-RPA + Zimbabwe - Victoria Fallsklikni tutaj