Za chwilę wylądujemy na wyspie FLORES. Z okna samolotu robię zdjęcia słonecznego, wyspowego krajobrazu. Dzisiaj mamy oglądać warany – smoki z Komodo. Będą pewnie jeszcze inne wspaniałe atrakcje.

 

Samochodami szybko dojeżdżamy do przystani. Czeka na nas skromny, mały stateczek z maleńką załogą - kapitan w typie Aborygena z małym synkiem i chyba jeszcze jeden człowiek. Ale ta skromna łajba jest tylko dla nas. Będzie nas gościć przez wiele godzin.

 

            Wypływamy w spokojny, świetlisty błękit morza Flores. Nie czuje się nawet kołysania. Miejsca na łodzi jest dużo – ławki wzdłuż burt, wygodne posłania na dolnym i górnym pokładzie. Wybieram leżące miejsce pod daszkiem. Wokół przepływają dziesiątki wysp, o kształtach małych stożków, porośnięte skąpą roślinnością. Lekki, chłodzący wiaterek muskający twarz, uświadamia, że to nie wyspy płyną, ale nasza łódź mija spokojnie te wyspy. Widać różne przedziwne, stare żaglowce, a czasem zardzewiałe kadłuby statków, przypominających pływające wraki. Prawdziwa egzotyka dalekiego, równikowego kraju. Odsłaniają się widoki na coraz nowe wyspy i wysepki, słychać delikatne pykanie motoru. Otacza mnie przyjemne, lekko wilgotne ciepło.

 

 Marzę o obiecanej kąpieli w tej czystej szafirowej wodzie, a na razie delektuję się sokami z różnych egzotycznych owoców, serwowanymi przez załogę. Nigdy nie brakuje nam napojów. Podano obiad. Na długiej ławie ledwie się to mieści. Jaka obfitość pięknie podanego i smacznego jedzenia! Ryby, owoce morza, najrozmaitsze jarzyny, ryż, soki, owoce. Na tej skromnej łodzi taki komfort jest prawdziwym zaskoczeniem.

           W czasie poobiedniej sjesty podziwiam zmieniający się kolor morza. Oprócz szerokich przestrzeni ciemnego szafiru, pojawiają się połacie jasno turkusowej wody – tu chyba rafy koralowe zbliżają się do powierzchni morza. Czasami wydaje się, że woda nie jest spokojna, ale płynie wartkim nurtem. Z tym nurtem miałam potem problemy w czasie kąpieli, o czym jeszcze opowiem. Na niebie pojawiają się chmury, co może wróżyć, od dawna nie oglądany tutaj, deszcz.

            Zbliżamy się do wyspy Rinca, celu naszej podróży. Wyspa jest częścią Parku Narodowego KOMODO. Nie mogę doczekać się tych waranów. Na wstępie wita nas krótkotrwały, ulewny deszcz. Ogromne, prawie mięsiste krople spadają z nieba. Moja parasolka od słońca teraz się przydaje. Po kilku minutach znowu pojawia się słonce, a wszystko wokoło przez chwilę paruje.

          Trekking w krainie waranów odbywa się w sposób zorganizowany. Formujemy długi, zwarty wąż. Na początku, w środku i na końcu węża ustawiają się miejscowi przewodnicy z długimi, rozwidlonymi kijami. To asekuracja przed ewentualnym atakiem tych groźnych zwierząt. Idziemy gęsiego, ścieżką, w kierunku rzadkiego lasu. Już na wstępie widać kilka waranów człapiących leniwie lub zastygłych w bezruchu w pobliżu ludzkich zabudowań, w nadziei na jakieś odpadki. Warany są mięsożerne, polują na różne zwierzęta, nawet na bawoły. Zdarzały się ataki na człowieka. Są kanibalami – zjadają słabsze osobniki własnego gatunku. Wyglądają jak olbrzymie, matowe jaszczurki. Mogą dochodzić do 3,5 m długości. Ich paszcze zwierają trujący jad.

Ścieżka prowadzi nas przez suchawy, wyścielony opadłymi liśćmi las – ni to sawanna ni to busz. Trochę niezbyt wysokich drzew, rzadkie krzewy. Nie widzę palm. Czasem figowiec oplata jakieś drzewo wymyślnymi zwojami. Na razie nowych waranów nie widać. Z rzadka przemyka między krzakami zwinna małpa, kroczy jakieś kolorowe, wielkie ptaszysko, rozgrzebując liście nogami. Rysuje się, w niewielkiej odległości, przysłonięta krzewami sylwetka bawołu. Po lewej stronie ścieżki przewodnicy zwracają nam uwagę na okrągłe jamy – to miejsce, w którym warany składają jaja. Po 9-ciu miesiącach wylęgają się młode, które natychmiast wchodzą na drzewa, w ochronie przed dorosłymi osobnikami. Podobno samica potrafi zjeść wszystkie swoje nowo wyklute dzieci. Teraz rozumiem, dlaczego warany, mimo nie posiadania naturalnych wrogów, są gatunkiem ginącym.

            Zaczyna już być trochę nudnawo na tej ścieżce. Co chwila, przechodząc przez odsłonięte polany, otwieram parasolkę pod palącym słońcem. Nagle, obok ścieżki, odsłania się widok normalnej w przyrodzie tragedii. Widzimy objedzone resztki bawołu, a obok leży nieruchomy waran, chyba z przetrąconym grzbietem – prawdopodobnie rezultat walki z bawołem. W uczcie brały udział pewnie też inne warany. Na razie najadły się i poszły sobie. A teraz półżywy waran czeka, aż sam stanie się ich pożywieniem. My nie czekamy na dalszy ciąg wydarzeń i opuszczamy dosyć szybko to niezbyt estetyczne miejsce.

            W odległych krzakach coś się poruszyło – jest waran i to duży. Teleobiektywem ściągam go blisko i już łeb z nieruchomym okiem został uwieczniony. 

Jakąś zapętloną ścieżką, mijając po drodze liczne kopczyki bawolich odchodów, świadczących o licznej populacji tych zwierząt, schodzimy do przystani. Łódź grzecznie na nas czeka. Zasłużyliśmy na odpoczynek i upragnioną kąpiel. Płyniemy.

  Z łodzi rzucają kotwicę w zacisznej lazurowej zatoce. Jest bardzo późne popołudnie. Otacza nas cudowne ciepło. Prawie wszyscy schodzą do wody. Jedni ponurkować z maską, inni swobodnie popływać. Moja maska zaczyna przeciekać, więc odrzucam ją na pokład i rozkoszuję się ciepłą, przejrzystą wodą, zanurzając twarz i głowę. Płynę odważnie w kierunku nieco ciemniejszej smugi na wodzie. Baraszkuję sobie swobodnie; jest cudownie. Biorę w końcu kurs ku schodkom przy burcie, ale czuję, że stoję w miejscu. Wysilam, jak mogę, wszystkie mięsnie, a odległość nie zmniejsza się. O rany! Tu jest chyba jakiś prąd. Bez liny, podanej z łodzi, nie dałabym rady. Omijam teraz tę strefę z daleka.

 Kąpiel trwa w nieskończoność, nikt nie ma dosyć rozkoszy. Słońce schyliło się już bardzo nisko i pilotka Monika obiecuje jeszcze jakieś atrakcje poza programem. Odpływamy. Leżę na materacu na górnym pokładzie w gasnących promieniach słońca. Morze, oblane miedzią, odbija intensywnie, ślizgające się po powierzchni, blaski. Widać ciemne sylwetki wysp i innych statków. Zbliżamy się do wyspy całkowicie porośniętej krzewami namorzynu. Cumuje tu wiele łodzi. Na coś czekają.

 Słońce chowa się za dalekimi wyspami i w tej chwili zaczyna się spektakl. Z wyspy podnoszą się, najpierw pojedynczo, potem grupami, czarne cienie, które lecą jakimś dziwnym, chybotliwym lotem. To nie są ptaki, to nietoperze. Teraz jest już ich zwarta masa. Lecą na wschód, jakby uciekały przed ostatnimi zorzami. Widać je wyraźnie, na tle zwróconego brzuszkiem w dół, wąskiego sierpu księżyca. Gdzieś, pewnie w nocy, rozpoczną   żerowanie. Niesamowite wrażenie.

Już noc. Płyniemy ku wyspie Flores. Towarzyszą nam liczne światełka, zdążających w tę samą stronę, stateczków. Z górnego pokładu oglądam księżyc i rozgwieżdżone niebo. Delikatny chłodek zachęca do okrycia się cienką chustką. Mimo lekkiego znużenia, nie zasypiam, jest zbyt pięknie.

            Przystań wita nas przyćmionym światłem latarń. W tym mdłym świetle widzę człowieka, który sprzedaje perły. Porozwieszał je sobie na rękach. Kupuję długi sznur czarnych. To są prawdziwe perły z hodowli. Tylko tutaj można je kupić w tak przystępnej cenie.

 Aby wybrać się z Nami do Indonezji kliknij tutaj!

ZAMÓW NEWSLETTER