Późnym popołudniem lądujemy w Surabaja. Przed nami kilka godzin jazdy autokarem do hotelu na stoku wulkanu. Towarzyszą nam w drodze pola ryżowe, szpalery dziwnych drzew o liściach, w niskim słońcu, prawie czarnych i sylwetki odległych, lekko zamglonych wulkanów. Wychodzimy z autokaru na kilkanaście minut na pobocze szosy. Jakaś mała awaria - złapaliśmy gumę. Otacza mnie cudowne, wszechobecne ciepło, lekko wilgotne, przyjemnie dotykalne. Nie ma upału. A w Polsce w tym czasie chłodny październik. Zrywam źdźbło dojrzałego ryżu - wygląda trochę jak owies, a trochę jak abisyńska trawa teff. Gałązka przyjechała ze mną do kraju, bo każdy z nas zna ryż głównie na talerzu. A czy wszyscy wiedzą jak wyglądają kłosy ryżu? Ciemną już nocą, pokonując liczne zakręty wspinającej się do góry drogi w dżungli, zatrzymujemy się nareszcie w hotelu. Hotel trzyma się tarasami stoku góry. Jest dosyć skromny, ale ciepła woda w łazience to jest to, na co czekaliśmy. Na dworze jest chłodno. Jutro czeka nas moc wrażeń - wschód słońca na stoku wulkanu. Żeby to zobaczyć, trzeba wstać przed świtem. Nie wyspana, z trudem ubieram jakieś ciepłe rzeczy i wciskam się do dżipa. Miejscowi handlarze usiłują nam sprzedać ciepłe czapki, szale i rękawiczki - w górach będzie zimno. Nasza grupa nie łamie się jednak- nic nie kupujemy; nie mieszkamy przecież na stałe w tropikach, żeby tak łatwo zmarznąć. W półmroku przedświtu zaczynam marsz pylistą drogą pod górę. Jako starszej pani, po prawie nieprzespanej nocy, ciężko mi to idzie. Są jednak do wynajęcia kucyki. Dosiadam więc kucyka i człapiemy sobie pod górę. Kucyki nie wchodzą jednak na szczyty. Ostatnie kilkadziesiąt metrów pokonuję wsparta o silne ramię Jasia, jednego z niesłychanie miłych kolegów.
Zaczyna się to, na co czekała moja wyobraźnia. Po prawej stronie nieba czerwono pomarańczowa łuna podświetliła nagle sylwetki, skupionych blisko, czarnych wulkanów, w dole otulonych mgłą. Idę oczarowana i patrzę jak kontury skał rysują się coraz wyraźniej w tężejącym blasku pierwszych, ostrych promieni słońca. Niepostrzeżenie, znalazłam się na tarasie widokowym. Odwracam głowę w drugą stronę. Podążam wzrokiem za promieniami słońca. To, co widzę, jak to się popularnie mówi, zapiera dech w piersiach. Roztacza się przede mną w dole szeroka, do połowy zasypana pyłem wulkanicznym dolina. W tej chwili zalana jest wczesnymi promieniami słońca, które podkreślają wszelkie, nawet drobne załomy w powierzchni ziemi. Jedną ścianę doliny tworzy stroma ściana, zbudowana ze skał wulkanicznych, której integralną częścią jest punkt widokowy, na którym stoję. Przeciwległą krawędź doliny zamyka rozległa panorama różnej wysokości wulkanów. Na pierwszym planie wspaniały stożek, wyrzeźbiony niczym babka wielkanocna. Nigdy w życiu nie widziałam tak doskonałej formy. Obok w lewo, cały w kłębach pary, nieustannie żywy wulkan Bromo. Wiem, że będziemy mogli dotknąć go potem z bliska. I to cudowne światło porannego słońca, w którym wszystko wygląda niesłychanie plastycznie. Gałązki roślin na pierwszym planie zabarwione są różowo złotą poświatą. Jest w zasadzie zimno, ale tego nie czuję.
W tej chwili dostrzegam, że nie jestem w tym miejscu sama. Otacza mnie ciasny tłum bardzo różnych twarzy. Nie mogę powiedzieć, że jest to tłum różnojęzycznych turystów, bo zlega tu zupełna cisza. Tym ludziom właśnie zaparło dech w piersiach. Schodzimy w dół. Dżipy wiozą nas wzdłuż oglądanej uprzednio z góry doliny. Przesiadamy się na kucyki. Dolina nie jest tak bardzo jednolicie zasypana, jak się wydawało. Rozcinają ją płytkie wąwozy, wyrzeźbione przez wody deszczowe. Mimo braku umiejętności konnej jazdy, na kucyku trzymam się dzielnie. Schodząc do wąwozu należy pochylić się do tyłu, a podchodzi się w górę, pochylając się do przodu. I to cała filozofa zapobiegająca spadnięciu z siodła. Kopyta kucyków podnoszą tumany pyłu, który wciska się w oczy i usta. Przezorni osłaniają twarze chustkami.
Jesteśmy u podnóża Bromo. Od widoków wokoło aż w głowie się kręci. Wszystko jest niesamowite, tonie w szarości pyłów o różnych odcieniach. Stożek „babka wielkanocna" można prawie dotknąć ręką. Wspinam się schodami po zboczu czynnego wulkanu. W ubiegłym roku przejście to było podobno niedostępne, bo skały na zboczu rozstąpiły się. Teraz wchodzę dosyć swobodnie, zanurzając nogi w miękkim pyle pokrywającym stopnie. Zaglądam do krateru. Szaro czarne ściany schodzą pionowo w dół. Z czeluści wydobywają się kłęby pary. Pachnie siarką. Robię zdjęcia.
Zrobiło się ciepło, bo słońce osiągnęło już odpowiednią wysokość. Zejście na dół utrudnia połamana poręcz. Jestem spocona i zmęczona wysiłkiem. Na dole niespodzianka: Stasio - kolega z grupy częstuje wszystkich gorącą kawą z termosu, koniakiem i czekoladą. Jestem wzruszona. Starszy pan dźwigał to wszystko, żeby zrobić nam przyjemność.
Niesłychanie sympatyczna jest nasza grupa. Mamy też śliczną, bardzo opiekuńczą pilotkę Monikę, dzięki której dałam sobie wszędzie radę, mimo że wiele przygód czekało mnie jeszcze w Indonezji. Powrót do dżipów na kucykach. Zsiadamy. Patrzę w bok, najpierw z przerażeniem, a potem trochę z uśmiechem. Nasz dzielny kolega Grzesio leży przy kucyku głową w wulkanicznym pyle, a jego jedna noga, wyciągnięta do góry, tkwi ciągle w strzemieniu. O Boże, co będzie, jak kucyk poniesie! Poczciwe zwierzę znosi to jednak z niezmąconym spokojem, ani drgnie, co daje Grzesiowi możliwość wyplątania się ze strzemienia. Grzesio ma trochę niewyraźną minę. Nie przejmuj się Grzesiu, takie przygody nawet najdzielniejszym się zdarzają!
Śniadanie przygotowano dla nas w przydrożnej restauracyjce. Jestem niewyspana i trochę zmęczona. Wrażenia są jednak niezapomniane. Długo zmywam pył wulkaniczny pod ciepłym prysznicem. Pakujemy się do powrotu. Widzę teraz, że hotel jest pięknie położony i mogłabym tu zostać na dłużej. Czeka nas jednak jeszcze dzisiaj daleka droga na lotnisko, w silnym południowym upale i bezwzględnych promieniach słońca.
Aby wybrać się z Nami do Indonezji kliknij tutaj!