Chociaż czasami myślałam, że jak na mój wiek wiele już zobaczyłam, to czegoś takiego jak Etiopia jeszcze nigdy nie widziałam. Wszelkie moje wcześniejsze wyobrażenie było jak najbardziej nie na miejscu, boleśnie nieadekwatne i stereotypowe. Głód, wojna, afrykański upał, może jeszcze kościoły Lalibelli, o których czytałam u Kapuścińskiego, język amharski i Felasze Czarni Żydzi - to były moje luźne skojarzenia. Rzeczywistość tamtejsza okazała się czymś o tak wiele bogatszym, tak dla mnie pierwszym, a zarazem prastarym i unikatowym, że rzuciła mnie na kolana. A może sama padłam, w odruchu pokory przed ludźmi, którzy mimo potwornej nędzy mają tysiące powodów do dumy.


... Pierwszy kontakt: 24 Etiopczyków i kobieta z dzieckiem na lotnisku we Frankfurcie, czekają na lot do Kanady. Tylko jeden z nich zna angielski; mówi, że jadą się osiedlić. Czy kogoś tam znają, mają jakieś kontakty? Nie, nic, absolutnie nic, będą zaczynać wszystko od zera. Mają twarze dumne, a jednak trochę niepewne. Spoglądają po sobie, jakby świadomość, że są razem miała im dopomóc w tym wyjeździe w nieznane. ...

Właściwie każdą chwilę, każdy dzień przeżyłam tam tak intensywnie, że mam ochotę opowiedzieć wszystko po kolei, w najdrobniejszych szczegółach, łącznie z największymi banałami, z przelotem, tym co jadłam, co usłyszałam, godzina po godzinie co w pamięci zanotowałam. W ten sposób mogłabym opowiadać w nieskończoność, bo każdy detal jest zaczątkiem opowiastki o jednej z niezliczonych etiopskich niespodzianek.
Bo gdy wysiadłam z samolotu i przeszłam przez odprawę paszportową, zobaczyłam ten tłum ludzi czekających, z nogi na nogę przestępująch, z tabliczkami na szyjach i w rękach, a niektórzy z nich podskakiwali. Podskakiwali, bo ubrany w zielony mundur żołnierz smagał ich po nogach gumowym paskiem zrobionym z opony, trochę dla żartu (jak sam powiedział), a trochę żeby nie pchali się zbytnio do przodu. Trochę mnie wtedy zamurowało, pomyślałam, że łatwiej byłoby po prostu postawić odgradzającą barierkę, lecz już mój wzrok przykuł nowy widok niespodziany. Oto czarnoskóra kobieta, ubrana w futro, a za nią inni Etiopczycy, przyodziani w kurtki, szaliki i czapki, widziałam ich przez lotniskową szybę. Wyszłam na zewnątrz i wówczas sama poczułam to zimno, to była moja pierwsza w życiu zimna afrykańska noc na wysokości 2300 metrów. Wtedy przypomniała mi się opowieść znajomego o tym, że najbardziej na świecie przemarzł do szpiku kości właśnie w Afryce, i wreszcie mu uwierzyłam, poczułam to na własnej skórze.


Addis Abeba

Pierwszy poranek w Etiopii, tył głowy pulsuje, to kwestia zmiany wysokości. Przez chwilę leżę i zastanawiam się gdzie jestem. Powoli przypominam sobie, że jestem w Addis Abebie, w towarzystwie małżeństwa etnologów, archeologa z sumiastym wąsem i kolegi ze studiów, który mówi po amharsku. Czy mogłam trafić lepiej? Skaczę na równe nogi.

Addis Abeba jest zwyczajnie brzydka. Trzecie pod względem wielkości miasto Afryki, po amharsku "Nowy Kwiat", ja nazwałabym je "Miastem kóz". Wszędzie biegają kosmate kozy i owieczki, wędrują z pastuszkami przez dzielnicę ambasad, na dachach ciężarówek z Coca-Colą. Właściwie nietrudno gdziekolwiek trafić, mimo że rzadko kto zna tu nazwy ulic. Punktami orientacyjnymi są kościoły, katedry i meczety. Mówi się na przykład: Hajle Gebresellasje mieszka dwie uliczki w prawo za takim to, a takim kościołem, i już wszystko wiadomo.
   Mercato w dystrykcie Addis Ketema, czyli największy targ we wschodniej Afryce, to dopiero gratka! Spróbuj się wydostać z tego labiryntu uliczek zapchanych stoiskami, ciężarówkami, workami z niewiadomo czym i przede wszystkim ludźmi! Ten bazar przywodzi na myśl piekło, to jest jakieś miejsce z pogranicza snu i jawy, życia i śmierci. Z jednej strony tłum śpieszący, targujący się, niosący na głowach, wożący na taczkach niestworzone rzeczy, z drugiej – czarny bosy staruszek siedzący w kałuży, nie ma siły wstać.

Pada deszcz w Addis Abebie i piekło na Merkato robi się wilgotne. Za każdym rogiem scenka rodzajowa, sprzedaje się szwarc, mydło i powidło, każdy chce uszczknąć coś dla siebie. Szczególnym powodzeniem cieszy się Etiopczyk cerujący na zamówienie parasole. Otaczają go ludzie z parasolami albo z czymś, co kiedyś było parasolem, z wiązka drutów z drewnianą rączką, czekają cierpliwie na swoją kolej. Kilka kroków w lewo zaczyna się uliczka węglowa, ta jest najniesamowitsza. Tam sprzedają węgiel ludzie umorusani jak nieboskie stworzenia, wszystko wokół nich jest czarne, ściany, chodniki, oni sami, wszystko czego się dotkną, masz wrażenie, że nawet deszcz pada tam w kolorze węgla, rozmazuje wszystko czarnymi smugami. To jest jak zejście w głębiny piekieł, tutaj zaciera się moment wyobrażenia i możności opisania czegokolwiek. Ta wizja jest dziwnie niepokojąca, jadowita, a jednak idziesz dalej, bo chcesz zobaczyć ten ludzki żywioł, to przetasowanie wszystkich typów ludzkich, niemożliwe nasycenie materii. Jak zawsze tutaj, towarzyszą ci dzieci; biegną z niespożytą energią, krzyczą na całe gardło „you, you, you!” i robią miny, a to straszne, a to śmieszne, kiedy zanurzasz się coraz głębiej.
... To, co najbardziej mnie urzekło w tym kraju, to ludzie: otwarci na drugiego człowieka, pełni szacunku dla siebie nawzajem. Uwielbiam obserwować jak się tutaj witają przyjaciele, znajomi, rodzina. Mężczyźni wymieniają uściski, kobiety i mężczyźni trzy razy się całują. Niby zwyczajny gest, a jednak jest w tym namaszczenie, coś uroczystego, pełnego ciepła. Nawet obcy nawiązują kontakt wzrokowy i pozdrawiają skinieniem głowy, powitanie może trwać w nieskończoność. Tak, ten szacunek jest ważny, a zarazem to, że nie ma u Etiopczyków przykrej czołobitności, uniżenia, kompleksu niższości. Etiopia to jedyny kraj w Afryce, który uniknął europejskiej kolonii. Z wyjątkiem krótkiej okupacji włoskiej Etiopczycy byli panami samych siebie, i to się dzisiaj odczuwa. Właśnie ich duma, to słuszne poczucie, że rozmawia równy z równym, najbardziej mnie zachwyca. ...

Jak opowiedzieć o tym, że tam na każdym kroku czeka tajemnica? To jest największym problemem, a zarazem skarbem Etiopii - trudno dotrzeć do wiarygodnych źródeł na jej temat. Większość z nich została spisana w martwym już języku gyyz. Niewielu jest historyków władających biegle gyyz, a jednocześnie specjalizujących się w historii Abisynii. Stąd wszystkie opowieści i legendy mają słodko gorzki smak sekretu. Nic nie jest pewne i do końca powiedziane, wszędzie czai się tajemnica. Słucham tych legend i wierzę w nie święcie, wierzę, że Arka Przymierza rzeczywiście spoczywa w Aksum.


Lalibela

Najpierw byli mężczyźni Amhara, siedzący na pniu drzewa jak kury na grzędzie. Skinęli głową, kiedy ich mijałam. Potem dzieci, które chciały mi sprzedać Lalibela Cross - strażnik kazał im zostać przed bramą. Weszłam i wtedy zobaczyłam kobiety. One też siedziały w rządku, ale inaczej niż tamci mężczyźni. Tamci mężczyźni rozmawiali między sobą, żuli chat, spluwali albo czyścili sobie patyczkami zęby. A przede wszystkim - kiedy ich powitałam - widzieli mnie. One nie.
Żadna z nich nie mogła mnie zobaczyć. Miały zalepione powiekami oczodoły, wklęsłe tak, jakby oczy już dawno z nich wyciekły. Siedziały w milczeniu, u wejścia do klasztorów Lalibeli, otoczone rojem much. Wyglądały trochę jak z obrazu Breugla „Parabola o ślepcach”, tylko o wiele smutniej.

Jeszcze a propos tego naprawiacza parasoli na Merkato Addis Ketema: tak sobie myślę, że to musi być jedno z intratniejszych zajęć tamże. Etiopczycy uwielbiają parasole, chodzą z nimi zawsze i wszędzie. Niektóre z nich to prawdziwe dzieła sztuki, pocerowane i połatane tak, że parasol wygląda jak patchwork na drutach. Parasol służy do wszystkiego: do podpierania się, do ochrony przed słońcem, przed deszczem podczas pory deszczowej, albo do zasłaniania się przed natrętnym turystą z aparatem fotograficznym. Jest też oznaką prestiżu - wystarczy spojrzeć na parasolki używane przez kapłanów w etiopskim kościele ortodoksyjnym. Są jak bajkowe baldachimy, jaskrawo kolorowe, zdobione brokatem, z pysznymi frędzlami na wykończeniach. Pod takim parasolem masz wrażenie, że i deszcz pada złoty.

Oprócz parasola do podstawowego wyposażenia przeciętnego Etiopczyka należy jeszcze czyra, czyli wiecheć końskiego włosia na rączce, służaąy do odganiania much. To jest bardzo praktyczna rzecz! Ciach mach, przez lewe ramię, przez prawe ramię, i już po krzyku, muchy trzymają się z dala od twarzy. Wadą czyry jest to, że trzeba nią machać bezustannie, bo muchy nigdy nie dają za wygraną. Poza tym: dula. Jest to nic innego, jak dłuższy drewniany kijek, porządny kostur, z którym mężczyzna nigdy się nie rozstaje. Służy do podpierania się podczas niekończących się nabożeństw kościelnych, do odganiania psów, do obrony własnej gdy zajdzie taka potrzeba, a przede wszystkim, do przerzucenia przez ramiona tak, by mogły na nim odpoczywać ręce podczas marszu.

Na boisku w Lalibeli
Każdy ma w głowie taką tajną mapę świata, na której zaznacza swoje cuda. Na mojej mapie pojawił się nowy punkt: Lalibela. To jest taki punkt, który przypomina, ile jest jeszcze na świecie miejsc, z którego człowiek nie zdaje sobie sprawy, o których istnienia może nigdy sobie nie uświadomi. Nie wiem, czy jeszcze kiedyś zobaczę Lalibelę, ale pamiętać ją będę zawsze tak samo:...ludzie, tłumy ludzi odzianych w skromne, ręcznie tkane szaty, boso lub w sandałach schodzą z wioski po zakończonym targu. Drepczą za nimi dzieci, kozy, psy i objuczone pakunkami osły. Te tłumy idą kilometrami, po krętej asfaltowej drodze, jednej z niewielu w regionie. Dokoła jest zieleń, wybujała, rozbuchana przyroda po porze deszczowej, a w dali góry, Lasta Mountains. Te góry, o których słusznie pisał Kapuściński, że każda by mogła służyć za naturalne lotnisko, bo mają szczyty ścięte jak stoły, płaskie i gołe.

Chaty są okrągłe, z gliny, dwupiętrowe, kryte strzechą. W miasteczku już czekają dzieci, które chcą ci coś opowiedzieć, albo gdzieś zaprowadzić. Mogłabyś mi kupić słownik do angielskiego - mówią - sprzedają go w tamtym sklepiku, chcesz, pokażę ci. W szkole w sali na 30 osób są tylko 4 ławki. Kto ma w domu krzesło, przyno- si je ze sobą, kto nie, siedzi na kamieniu. Tutaj nie chodzisz nigdy sam, towarzyszy ci orszak dzieci i sprzedawców próbujących zarobić na życie, albo chociaż poćwiczyć angielski. Tego wszystkiego nie można podpisać pod określenie "piękne". Tak jak nie można mówić o pięknie Lalibeli mając w pamięci tłum ślepych kobiet, albo dnia, w którym przybyli z sąsiedniej wioski ludzie strasznie wychudzeni, z nadzieją na to, że dostaną worek fasoli. To nie było piękne ani trochę, to było do szpiku kości ludzkie, jeśli cierpienie jest ludzkie.
Oto na boisku do piłki nożnej w Lalibeli tłumy ludzi. Nie wiesz co tam się dzieje? - pytam jednego z chłopców. Aaa, tam? Food distribution. Dostaną jedzenie, jak co miesiąc. Podeszłam bliżej. Był to widok jakby martwej natury, choć przecież ci ludzie byli żywi. Mimo to siedzieli w prażącym słońcu bez ruchu, jakby nie chcieli tracić energii na zbędne gesty. Kryli się pod parasolami. A jednak w tym bezruchu była jakaś uśpiona czujność, uważność, oczekiwanie. Wszyscy wzrok mieli zwrócony w środek placu, gdzie leżały wielkie jutowe worki. Było ich tak dużo, że tworzyły niemal wał przeciwpowodziowy, barierę, mur nie do przebycia. Było ich bardzo dużo, ale każdy wiedział, że i tak jest ich za mało. Etiopczyk w czarnej skórzanej kurtce wciąż z kimś dyskutował, zapisywał coś w notesie i rachował. Reszta cierpliwie czekała, od rana, bez słowa sprzeciwu. Usiadłam tam sobie, zaczęłam im się przyglądać.

Było coś nie fair w tym, nagle poczułam się winna temu patrzeniu na biedę innych. A jednak nie mogłam nagle wstać i pomóc wszystkim na raz, to było najgorsze. Sama zresztą kwestia rozdawnictwa też nie załatwia sprawy. Tych ludzi trzeba przede wszystkim uczyć, a nie karmić. A w ogóle to najłatwiej jest dużo mówić i zbawiać świat, jak się samemu nie jest głodnym. Co my możemy wiedzieć??? Tak sobie myślałam, kiedy nagle obejrzałam się wokół i zobaczyłam, że siedzę na środku kręgu, szczelnego, opasującego mnie ze wszystkich stron. Był to krąg kolorowy, podarty i połatany, krąg zaciekawiony - krąg dzieci. Było ich chyba z siedemdziesiąt. Przyglądały mi się, a ja im. W kącikach ich oczu wciąż siadały chmary much, nie mogłam na to patrzeć. Pamiętam dobrze chłopca z afrykańskim zapaleniem oczu - prawe oko po prostu wypłynęło mu z oczodołu, jest ślepy.
Te obrzydliwe muchy. Nie wiem jak szybko się to rozwija, ale wiem, że najpierw są muchy w okolicach oczu, potem larwy, a potem ślepota. A wystarczyłoby myć częściej twarz! Niestety, te dzieci były klejące od brudu, były jak chodzący lep na muchy. Więc krąg tych dzieci otoczył mnie jeszcze szczelniej, był to krąg niezwykły - bo milczący. W cichości i w uśmiechach patrzyliśmy na siebie nawzajem, aż jedno z nich odezwało się "what's your name?" i wtedy się zaczęło, roztrajkotało, zawrzało. Jeden po drugim wołał jak miał na imię, a ja powtarzałam zniekształcając dźwięki, sprawiało im to wielką uciechę. A raczej - sprawiało to nam wielką uciechę.

Kolejny raz przekonałam się, że wystarczy niewiele; powtórzyć coś po amharsku, zrobić trąbkę z języka, pokazać jakąś sztuczkę, a dzieciaki już zaśmiewały się do rozpuku. Szturchały się łokciami i przestępowały z nogi na nogę, "you, you", wołały, by zwrócić na siebie uwagę. Ich rodzice patrzyli na to z daleka, w bezruchu czekając na fasolę. Nie wiem co się dalej stało, kiedy ten w skórzanej kurtce i jego pomocnicy zaczęli wreszcie rozdawać worki. Czy ci czekający ludzie ożyli, byli zadowoleni, czy było po nich widać ulgę albo radość? Czy może wzięli je bez słowa, w milczeniu wrócili do swojej wioski?

Aby wybrać się z Nami do Etiopii kliknij tutaj.

ZAMÓW NEWSLETTER