Słowem malowane – Podróże z Pasją
Wszystko zaczyna się od tego, że rodzice wieszają Ci nad łóżkiem mapę. Może to być mapa świata, Europy, kawałka Afryki czy wycinek mapy jakiegoś mało znanego miasta. Bez znaczenia. Chodzi o to, że kiedy kładziesz się spać, mapa jest ostatnią rzeczą, którą widzisz. Na niej krzywizny rzek, płaszczyzny gór, niebieskie kontury jezior, ciemnozielone doliny, ciepło-brązowe pagórki. Albo szyny ulic przecinające się ostro, bez ładu, innym razem planowo uporządkowane. Gdzieś na kwadracikach placów małe oznaczenia budynków. Z krzyżykiem, z literami. Czy chcesz czy nie chcesz działa na Twoją podświadomość w formie bodźca podprogowego.
Miałem taką mapę. Były na niej wszystkie kraje Europy i kawałek Azji. Była Czechosłowacja i Jugosławia. Zasypiałem z widokiem włoskiego buta pod powiekami. Albo śnił mi się półwysep w kształcie serca – Istria. Śniło mi się, że skaczę z jednego kawałka ziemi na drugi, że odległości są minimalne. W letnie noce wystarczał jeden duży krok – za mną Morze Śródziemne. W grudniu jeszcze dwa – jestem w Laponii. Śniło mi się, że wszędzie tam ktoś i coś mnie czeka. Woła. Po francusku, włosku, hiszpańsku, flamandzku, chorwacku, węgiersku i grecku.. Czy można się było temu oprzeć? Pierwszą w życiu moją podróż odbyłem do Bułgarii. Potem były inne wyjazdy do „krajów demokracji ludowych”. Pamiętam z nich długie dni w pociągu, pociągowe znajomości, kobietę z czterema zegarkami na każdej ręce i drugą, szalejącą, by ukryć gdzieś kołnierz z lisa. Potem już tylko słońce, kamienista plaża i słońce. Żółw, który wszedł z dnia pod podłogę namiotu, a w nocy uwierał jak najprawdziwszy kamień. Newenka mówiąca językiem dziwno brzmiącym, ale zrozumiałym. Później wyjazdy w drugim kierunku. Kościoły i katedry w nieskończoność. Muzea, amfiteatry, galerie. Dzisiaj chciałbym zobaczyć niektóre z nich raz jeszcze. Ale nadchodzi dzień, kiedy masz dosyć muzeów i katedr. Kiedy wolisz jechać w środku lipca do Kambodży żeby moknąć przez trzy dni i rozpływając się, poczuć co naprawdę oznacza „pora deszczowa”. Albo siedzieć tydzień w podłym hoteliku w pobliżu jakichś wykopalisk w Gwatemali, żeby je móc oglądać o każdej porze dnia. Na chwilę przed zmierzchem i pod słońce. Albo z dnia na dzień przemieszczać się gdzieś, w środku nikąd i nie robić nic. Pozwalać, żeby życie mijało, ugięte pod ciężarem dni. Krążyć po ulicach jakiegoś miasta, kluczyć, błądzić, po to tylko, by przez chwilę poczuć się zagubionym – gdzieś na drugim końcu świata.
Gdyby nie zawisła kiedyś nad moim łóżkiem, pewnie nie stałbym się nigdy „zawodowym włóczęgą”, szukającym guza i przygody (często z dobrym skutkiem). Już jakiś czas temu nosiłem się z zamiarem podzielenia się z szerszym gronem moimi przygodami. Zawsze brakowało na to czasu. Teraz akurat jest go trochę więcej. Stąd pomysł. Na ile to będzie słomiany zapał i zgaśnie zaraz po tym jak na nowo ruszy lawina obowiązków? Trudno wyrokować. Ale wszystkich czytających ten tekst biorę na świadków, że podjąłem inicjatywę i chcę wytrwać w postanowieniu :)
Być może więc od czasu do czasu uda mi się coś więcej opublikować. Zatem jak się mówi w Poznaniu: „do rychłego”!