Przedzieraliśmy przez ciemność do misyjnego kościoła sprzed czterystu lat. Ktoś szeptał, że dziś będzie tu fiesta z okazji święta patrona wioski - świętego Ignacego.
Potykając się o kamienny schodek wchodzimy do kościoła - Carlos, dwie Włoszki studiujące antropologię i ja, trzęsąca się z wrażenia. Przede mną faluje morze głów w kolorowych chustkach. Dzieci śpią słodko pod ścianą. Chłopcy badawczo zerkają, a dziewczynki chichoczą i wstydliwie chowają twarze w pasiaste rebozos. Kobiety siedzą w milczeniu po prawej stronie kościoła. Niektóre przysypiają, inne znużonym wzrokiem wodzą za ręką perorującego z zapałem księdza. O północy zaczyna się msza w języku raramuri.
Potem nagle gaśnie światło. Raz po raz przeciska się przez tłum podchmielony staruszek. W dłoni dzierży tesguino, mocne piwo warzone z kukurydzy. Indianie biorą go za bary i wyprowadzają na zewnątrz. Ktoś majstruje przy świetle, ale nic nie da się zrobić. Mężczyźni i chłopcy Tarahumara tańczą w migotliwym blasku świec. Melodia jest niegłośna, niehałasliwa, grają na bębenkach i chapareke, dzwonią grzechotkami, z zapałem przytupują i pogwizdują. Muzyka wprowadza w dziwny, monotonny spokój, trans.
Usiedliśmy na drewnianej podłodze. Indianie nawet na nas nie spojrzeli - nie ma nas. Oni są u siebie, my jesteśmy tylko powietrzem. W ogóle na nas nie patrzą, nie można spotkać ich oczu. Nie ciekawi ich co tu robimy, skąd się tu wzięliśmy. Zazdrośnie strzegą swej tożsamości. Świętują tu w swoim świecie, swoim wymiarze, do którego nie mamy wstępu...