Wstałam wcześnie, by dojechać autobusem do Rocheachi. Poranna mgiełka spowijała świat i droga zakręcała się jak serpentyna.
Z Rocheachi dojechałam do Norogachi z rodziną Metysów, która wiozła w samochodzie dwa koguty. Gdy tylko dotarliśmy na miejsce i wygramoliłam się z szoferki... Zaskrzypiały wielkie drewniane drzwi - i z kościoła, wprost na mnie, wysypały się tłumy kobiet i dzieci Tarahumara!!!
Mogły ich być ze dwie setki, albo z wrażenia dwoiło mi się w oczach. Dreptały pod górę staruszki ze zmarszczkami głębokimi jak kaniony, o siwych włosach i uśmiechach dziewczynek. Szły pogadując sobie grube kobiety w swych przecudnych spódnicach. Ubrane w kolory najjaskrawsze, z zajadłością atakowały moje oczy. Żółte, różowe, zielone, wściekle fioletowe - wyglądały jak olbrzymie, monstrualne motyle!
Dosłownie w y f r u n ę ł y z kościoła, a dzieci plątały im się między nogami. Stałam tam, osłupiała, a one przechodziły obok, jakby nigdy nic. I w ogóle, wcale a wcale, nie zdawały sobie sprawy, ze jawią mi się jak postaci nie z tego świata! Cała ta niedzielna scena była jak z bajki - i to bajki w kolorze, na najczulszej kliszy.
Tymczasem mężczyźni, w swych bawełnianych przepaskach zamiast spodni, siedzieli na placyku i z namaszczeniem oddawali się nicnierobieniu.