Nigdy nie planowałem swojego wyjazdu do Wietnamu. Zaważył pewien zbieg okoliczności życiowych – moja długoletnia narzeczona złożyła propozycje przystąpienia do sakramentu małżeństwa. Nie będąc wtedy jeszcze gotowy na tak ważkie decyzje popadłem w lekką panikę. Na wszelki wypadek postanowiłem wyjechać jak najdalej. Wietnam wydał mi się dostatecznie odległym obszarem, gdzie narzeczona nie będzie w stanie mnie odnaleźć i doprowadzić przed ołtarze… Jeszcze wtedy nie wiedziałem jaki gotuje sobie los. Z wykształcenia byłem już wtedy anglistą, więc z nadzieją, że w Wietnamie potrzebują takich osób wysłałem swoje CV do kilku prowincjonalnych szkół w Wietnamie. Odpowiedź przyszła następnego dnia – „ Możesz przyjeżdżać, zapraszamy”. Po następnych dwóch dniach wsiadałem już do samolotu trwożliwie oglądając się za siebie czy moja ulubiona narzeczona mnie nie śledzi.
Swoją, jak się później okazało trzy letnią przygodę z Wietnamem, zacząłem od zamieszkania w bardzo małej wiosce Lai Cach znajdującej się w połowie drogi ze stolicy Hanoi do nadmorskiego Haiphong. Po wylądowaniu w Hanoi, pierwszych wdechach ciężkiego, wilgotnego powietrza oraz ciekawej podróży taksówką na wschód dotarłem do swojego nowego domu. Zakwaterowałem się w intrygującym hotelu na skraju wioski, składającym się z ponad tuzina malutkich bungalowów otoczonych sadzawkami, mostkami i roślinami jakich nawet dość wprawione oko syna ogrodnika nigdy jeszcze nie miało okazji ujrzeć. Delikatnie zmęczony interkontynentalną podróżą usiadłem na łóżku, lecz już po chwili ciekawość nowego świata zaczęła brać górę.. „ Idę na spacer po okolicy!" - pomyślałem i po paru chwilach moje nogi już prowadziły mnie w stronę „ centrum” Lai Cach, ku nowemu, ku tubylcom!
Już pierwsze osoby, które minąłem na drodze otwierały szeroko oczy, a czasem i usta, pełni zdziwienia co ten blady obcy robi w naszej wiosce : 0 Zawsze jednak to zaciekawienie mieszało się z jakże naturalną dla Wietnamczyków wewnętrzną radością i życzliwością. Więc tak szedłem i szedłem, z uśmiechem na twarzy i ręką obolałą od kiwania nowym sąsiadom, szczęśliwie chłonąc moje pierwsze Wietnamskie chwile. Długo nie trwało, aż dostałem swoje pierwsze zaproszenie na herbatę. Naród Wietnamski to ludzie bardzo gościnni, dzielą się chętnie czym mają, jednak picie herbaty przed domem urasta tam do rangi czynności rytualnej. Był styczeń, ubrany byłem jednak za ciepło, a spacer w 30 stopniach i niezaprzeczalne podekscytowanie nowym otoczeniem sprawiło, że dawno już byłem spragniony - przyjąłem więc zaproszenie i już po chwili sączyłem pyszną trà đá (zielona herbata z lodem) w towarzystwie dwóch przemiłych panów. Chęć do rozmowy była po każdej stronie, brakowało lecz narzędzi. Ich angielski ograniczał się do słów „ Vietnam number one „ oraz „Hello”,
które powtarzane co parę chwil dało mi do myślenia czy wszystko okay z pamięcią krótkotrwałą mojego kompana. Mój Wietnamski był natomiast…dopiero w fazie planów. W ruch poszły telefony uzbrojone w nowoczesne narzędzia translatorskie, efekty były jednak marne, jakże więc uradowała mnie ostatnia wiadomość, która głosiła „ Moja córka wraca zaraz ze studiów, świetnie mówi po angielsku”. Długo nie było trzeba czekać, po paru minutach pojawiła się ona.
I tak siedzimy w czwórkę, pijemy herbatkę, ja wytężam słuch i wszystkie szare komórki, tak aby zrozumieć choć strzępy informacji przekazywanych tym jakże „ dobrym angielskim”, który z racji na mocny akcent oraz szereg błędów różnej maści, okazał się być niemalże tak trudny jak język lokalny.
Po 5 minutach pytań poznawczych w jedną i drugą stronę padło pytanie, które diametralnie zmieniło dalszy bieg wydarzeń. „Czy pójdziesz ze mną na spacer?”. Ucieszyłem się, już trochę zmęczony milionem pytań od ojca i wujka i skuszony dalszym poznawaniem okolicy z lokalnym przewodnikiem. Moja radość nie równała się jednak emocjom, którymi eksplodowała moja nowa znajoma. Podskoczyła z krzesła rozpromieniona i krzyknęła „ Naprawdę??”. Zdziwiony, lecz uradowany jej entuzjazmem potwierdziłem nasze wyjście, po czym usłyszałem „ Tylko się przebiorę!” - po czym pobiegła w górę schodów i zniknęła za rogiem. Panowie też się podnieśli, uśmiechnięci od ucha do ucha rzucili parę słów po wietnamsku, poklepali mnie po ramieniu i każdy oddalił się w swoją stronę. Zostałem sam. Po paru minutach pojawiła się ona. Ubrana w zwiewną, błękitną sukienkę wyglądała jak księżniczka wioski oraz najładniejsza przewodniczka z jaką było mi dane kiedykolwiek iść na spacer. Oj jakże omyłkowa była nasza ostatnia rozmowa, jak bardzo można się nie zrozumieć.
Nasze nogi prowadziły nas wzdłuż głównej drogi, miejscowi pozdrawiali nas na każdym kroku, uliczni sprzedawcy proponowali dary – pomyślałem sobie „ Jacy oni są mili! ‘’. Koleżanka chyba już miała w głowie plan wycieczki bo wyraźnie wskazała, że skręcamy w prawo. Droga ta była już spokojniejsza od głównego traktu, a prowadziła ona do pięknej świątyni w kolorach biało-fioletowych, z cudownymi łabędziami utkanymi z kwiatów w tych samych kolorach. Ucieszyłem się, bo była to moja pierwsza pagoda widziana na żywo, a perspektywa cichej medytacji po tym ulicznym zgiełku też wydawała się kusząca. Moje plany szybko jednak zostały rozwiane, świątynia nie była pusta, a po zwykle panującej ciszy nie było śladu. Dziesiątki mężczyzn i kobiet przypominający mnichów krzątało się w pośpiechu nosząc tace z owocami i napojami. Odniosłem wrażenie, że nasza obecność tylko przyspieszyła ich tempo, lecz na ich twarzach pojawiły się uśmiechy i radość. „Co za specyficzny naród” pomyślałem. Moja kompanka zabrała mnie do głównej sali i wskazała na stół i ławę, herbata oraz jakiś mocniejszy trunek były już polane. Po chwili zauważyłem dwie znajome twarze! Wydaję się, że ojciec i wujek śledzili nas na spacerze lub wiedzieli gdzie się udajemy. Był to pierwszy moment kiedy pomyślałem „Coś tu nie gra”. Wszystko co stało się potem potoczyło się już lawinowo. Ojciec wskazał na stylową, drewnianą tacę, która jakby wyrosła znikąd na stole przed nami. Na niej parę eleganckich kartek i dwa równie ładne, zdobione długopisy. Chciałbym widzieć wtedy własną minę, przedstawiała ona zapewne totalne zakłopotanie, zapytałem więc moją koleżankę – „Co się dzieje?”. Lekko zdziwiona odpowiedziała.. „You me marry” ( tłum. dosłowne „ Ty ja poślubić”). Dobrze, że siedziałem bo uderzony stresem i adrenaliną osłabłem, a nogi ugięły się pode mną. Dość nerwowo i głośno zapytałem „ Co??”. W oczach mojej przyszłej żony pojawiły się łzy. Nigdy wcześniej w życiu nie wiedziałem tak bardzo co robić. Z jednej strony chciałem wstać i uciec ze świątyni jak najdalej, choć po czasie myślę, że musiałbym tego samego dnia opuścić wioskę i nigdy nie wrócić.
Z drugiej strony kombinowałem jak uspokoić „ ukochaną” i zrozumieć jej tok myślenia. Mój komentarz o tym, że przecież znamy się raptem 15 minut i nic o sobie nie wiemy odbił się echem. W całym harmidrze myśli i kakofonii pagody przypomniałem sobie nagle książkę o Wietnamie, którą wertowałem i czytałem wybiórczo podczas interkontynentalnego lotu. Wpadł mi wtedy w oczy fragment o rodzinie i jej kluczowemu znaczeniu w kulturze Wietnamczyków. Miałem to! To była moja jedyna szansa! Zabrałem głos. Mówiłem wolno jak nigdy i oczywiście zapasowo wspomagałem się tłumaczem w telefonie. „Pochodzę z innej kultury, innej religii, w mojej wierze nie możemy wiązać się z osobami wierzącymi w coś innego, z tak dalekiego świata, moja rodzina NIGDY by mi tego nie wybaczyła” - kłamałem ze smutną, strapioną miną. Im więcej smutku z racji mojego możliwego ,,odrzucenia rodzinnego” pojawiało się na mojej twarzy, tym mniej łez i rozpaczy było w jej oczach. Rozumiała te argumenty lepiej niż każde inne. Wartość rodziny w wietnamskiej kulturze jest potężna. To co potem przez kolejne lata obserwowałem każdego dnia nauczyłem się w moich pierwszych chwilach w Wietnamie, przy ślubnym stole. Nie zostałem w świątyni na tyle długo, żeby zobaczyć co stało się z owocami, napojami oraz jakie reakcje wywołała ta „nagła zmiana planów”, moja niedoszła małżonka odprowadziła mnie bowiem w stronę głównej drogi i czułem, że w końcu się rozumiemy.
Po miesiącu mieszkania w Lai Cach i omijania słynnego gościnnego domu przeprowadziłem się za pracą do pobliskiego miasta Hai Duong. W odwiedziny wróciłem jednak po roku, już pewniejszy w języku wietnamskim oraz bardziej obeznany w kulturze. Dziewczyny nie było, usłyszałem, że z kimś się spotyka. Byli jednak panowie, którzy tak samo miło zaprosili mnie na trà đá.
O feralnej pomyłce, tudzież mojej zmianie zdania nikt już nie mówił, była za to radość i słynne „Hello, Vietnam number one!”
Poniżej załączam dwa zdjęcia.
Pierwsze, które zrobiłem sobie w drodze do mojego Bungalow Hotel, chwile po ucieczce ze ślubnego kobierca. Przerażenie nie schodziło mi z twarzy jeszcze przez dobre parę godzin, chyba aż nie wylałem z siebie wszystkich emocji nagrywając na gorąco filmik na swój ówczesny, amatorski kanał na YouTube - Wciskamy Reset.
Drugie, podczas wizyty po roku czasu. Zagadany z wujkiem, w kamerę spojrzał tylko mój niedoszły teść.
Autor: Bart Kuhnert