Wstałam wcześnie, by jeszcze dziś wrócić do Creel. Mam szczęście - ciężarówka z owocami jedzie w tym kierunku. I owszem, mówi tubalnym głosem Alejandro, zmieszczę się w szoferce.

Co pół godziny zbaczamy z drogi, by skręcić do zapadłej wioski i sprzedawać. Mamy głośniki i mikrofon. Alejandro ochoczo nawołuje, ze przywieźliśmy owoce, podaje ceny. Miotam się między arbuzami i melonami, mylę ceny, ważę banany, pakuję pomarańcze do papierowych toreb. Indianie Tarahumara i Metysi patrzą nieufnie, co tu się dzieje. Alejandro i jego pomocnik pękają ze śmiechu. Rozkwasiłam kilka gruszek, ale były już przejrzałe.

Nasze pojawienie się wywołuje w wiosce zamieszanie - nieczęsto pojawia się tu ktoś obcy. Tygodniami nie dzieje się nic. Na placu siedzą mężczyźni i popijają colę. Maja ręce wolne od zegarków. Czas naprawdę stoi tutaj w miejscu. Mają to, czego tak brakuje tylu ludziom rozwiedzionym z Naturą - spokój. Kobiet nie widać - to pora obiadu.

Poza tym tamaryszek nie idzie i skończyło się awokado. Jedziemy dalej!

ZAMÓW NEWSLETTER