Czekasz pół godziny, godzinę, dwie... nic. Nie płaczą, nie gaworzą, nawet się nie wiercą - jak nie dzieci. Tylko patrzą na ciebie milcząco i maja oczy tak duże, że mieszczą w nich całą Sierra Tarahumara.
Miguel twierdzi, że tutaj dzieciom pozwala się na wszystko. Mogą robić, co tylko im się podoba, a dorośli nie podnoszą na nie ręki. (Ani nie krzyczą, bo krzyk w ogóle jest dla nich czymś obcym). Gdy niemowlęta płaczą, matki nie przytulają ich, ani nie całują, tylko pozwalają im płakać tak długo, aż się zmęczą. Przerzucają je przez plecy w kolorowym rebozo i idą dalej. Nie krzyczą, nie dają klapsów - najwyżej uspokajają je krótkim syknięciem.
Dzieci-nie-dzieci są śliczne. Z tobołków na barkach Indianek wystają bose stópki i umorusane, zasmarkane twarzyczki. Nie mają wózków, plastikowych grzechotek ani lalek Barbie. Zamiast butelek z mlekiem - matczyną pierś.
I bez przerwy, na plecach matki lub siostry, czują ciepło ludzkiego ciała.